Lider PiS Jarosław Kaczyński proponuje powrót do socjalizmu, co doprowadzi do tego, że wszystkim będzie jednakowo źle. Natomiast minister zdrowia Bartosz Arłukowicz (PO) stawia na leczenie raka, co oznacza, że pozostali chorzy będą czekać.
W opublikowanym we wczorajszej „Rzeczpospolitej" wywiadzie
Kaczyński dał do zrozumienia, że służbę zdrowia postrzega głównie jako obszar patologii i grabieży, w którym to, co prywatne, jest z założenia złe, a państwo powinno regulować nawet płace lekarzy, by średni personel medyczny nie odczuwał dyskomfortu. To żadna recepta, raczej dowód na to, że Kaczyński nie bardzo rozumie system finansowania służby zdrowia. Oczywiście są w nim zjawiska takie jak przejmowanie atrakcyjnych świadczeń przez prywatne placówki. Tyle że to konsekwencja sposobu finansowania leczenia – masa pieniędzy wycieka przez przeszacowanie niektórych badań, operacji i zabiegów. Nie socjalizmu tu trzeba, nie równania płac, tylko zmiany wycen w koszyku świadczeń gwarantowanych, który zresztą opracował w dużej mierze Zbigniew Religa – jako minister zdrowia w rządzie Kaczyńskiego właśnie. Ale także rządowe propozycje budzą wątpliwości dotyczące finansów. Skoro minister Arłukowicz znosi limity na leczenie onkologiczne – co jest oczywiście słuszne, bo w leczeniu raka czas jest decydujący – znaczy to, że zamierza zabrać pieniądze z innych szufladek NFZ. A zatem zmiany utrudnią i wydłużą leczenie innych chorych. Nawet sensowne pomysły, choćby przyznanie pielęgniarkom prawa do wystawiania niektórych recept, nie zmieniają bowiem faktu, że rząd nie planuje podniesienia składki zdrowotnej ani żadnych innych zmian w finansowaniu służby zdrowia.
Wszystkie pomysły jednak nic nie będą warte bez przejrzenia wycen w koszyku świadczeń gwarantowanych i zasadniczej reformy finansów NFZ – który dziś jednocześnie wycenia świadczenia, płaci za nie i sam się kontroluje. Nawet wielkie pieniądze niewiele pomogą, bo do obecnego systemu zdrowia można wlać dowolną ilość gotówki bez żadnego rezultatu.
PiS planem zdrowotnym wraca do PRL