Jeśli zrodzony w Senacie projekt wejdzie w życie, to parlamentarzysta, który po przegranych wyborach wróci do swego dawnego miejsca pracy, nie będzie mógł zostać zwolniony nawet przez dwa lata. Jednym słowem, uzyska szczególne przywileje, porównywalne z prawami kobiet ciężarnych, rodziców na urlopie wychowawczym oraz osób w wieku przedemerytalnym.
Nie ma powodu, aby parlamentarzyści zwolnieni przez wyborców według normalnej, demokratycznej procedury mieli zyskiwać tak wyjątkową ochronę prawną. Dziś są chronieni tak jak pracownicy na stałych umowach – przez trzy miesiące od powrotu do pracy. I nie słychać o przypadkach wyrzucania eksposłów i ekssenatorów z pracy z powodów politycznych.
Zresztą, dodając sobie praw, parlamentarzyści ujmują obowiązków. Mieliby zostać zwolnieni z podawania w corocznych oświadczeniach majątkowych informacji o wartości posiadanych nieruchomości. Wystarczy prześledzić obecne oświadczenia, żeby zobaczyć, że wielu polityków i tak nie podaje wartości domów, działek i gospodarstw. Część ma rzeczywiste problemy z oszacowaniem wartości nieruchomości, ale większość woli nie drażnić wyborców i nie wpaść w oko CBA. Sankcji za to nie ma żadnych.
Skoro senatorowie postanowili zalegalizować ten zwyczaj wodzenia CBA i wyborców za nos, to nie ma się co dziwić, że przeszli do porządku dziennego nad jeszcze jednym zjawiskiem.
Standardem – i plagą – jest przepisywanie przez polityków majątku na współmałżonków, z którymi mają intercyzę. Wystarczy pobieżna lektura sprawozdań najbogatszych polskich polityków, czyli europarlamentarzystów, żeby zobaczyć, jak wielu z nich biednieje wraz ze zbliżaniem się wyborów. Są nawet tacy, którzy piszą, że nie mają auta – mimo że diety za dojazd autem na sesje europarlamentu stanowią dla nich dodatkowe źródło dochodów.