Motor udało się uruchomić majstrom najwyższego rządowego szczebla z obu krajów. Jedni przymknęli oko na to, że drudzy dolali gorszą benzynę, niespełniającą norm unijnych, za co powinna ich spotkać drakońska kara. Natomiast drudzy obiecali, że w przyszłości jakość paliwa zdecydowanie poprawią. I to na razie wystarczyło, motor się dławi i krztusi, ale działa.
Z jednej strony to dobrze, że dwa największe państwa unijne się dogadują. Że szukają kompromisu między skrajnymi pomysłami na wychodzenie z kryzysu ekonomiczno-społecznego: między oszczędzaniem za wszelką cenę i trzymaniem się ściśle liczbowych ograniczeń dotyczących deficytu budżetowego, czego chciał Berlin, a lekkim podejściem do limitów i do wydawania pieniędzy – po to, by ożywić rynek pracy, co jest z kolei pomysłem ?na życie Paryża i jego sojuszników ?z gorącego Południa.
Z kompromisu najważniejszych graczy dotyczącego najboleśniejszych problemów w zasadzie powinna się cieszyć cała Wspólnota. Bo to początek wypracowywania ugody w całej UE.
Niekoniecznie jednak wszyscy muszą się radować – i to jest ta druga strona – z tego, że niemiecko-francuski motor w ogóle jest motorem. Bo jego istnienie oznacza, że wiele unijnych decyzji nadal będzie zapadało za zamkniętymi drzwiami, znowu w gronie dwuosobowym – prezydenta i kanclerza. Mało to ma wspólnego z demokracją i równym traktowaniem wszystkich członków. Przecież Grekom czy Portugalczykom Merkel nie pozwalała dolewać podłej benzyny, musieli się trzymać norm.
Tymczasem technologia błyskawicznie się rozwija. Motor dwóch tradycyjnych producentów wydaje się więc démodé, a może nawet kaput.