Premier David Cameron jest oburzony. Zdenerwowało go wezwanie zgłoszone przez Komisję Europejską, by Wielka Brytania wpłaciła do wspólnej kasy UE 1,7 mld funtów. Propozycja dopłat związana jest ze zmianą sposobu wyliczania PKB przez Unię. Brytyjczycy - pozostający poza strefą euro i nie oglądając się na podejmowane w strefie próby reanimacji słabych gospodarek - osiągnęli najlepsze od lat wyniki ekonomiczne. Cameron uznał więc, że „są karani za zaradność i efekty".
Brytyjczycy są zirytowani. Nie tylko dlatego, że powinni zapłacić w sumie niezbyt wielką dla nich sumę, ale także dlatego, że inni nie muszą tego robić. Ba, otrzymają nawet zwrot - kulejąca Francja dostanie okrągły miliard, Niemcy jakieś 770 mln, nawet Polsce ma skapnąć ponad 300 mln euro.
Jakby tego było mało planowane przez Brukselę zwiększenie wydatków z unijnego budżetu o 5,4 mld euro nałoży na Londyn kolejną kontrybucję w wysokości 600 mln euro. Nic dziwnego, że Cameron zapowiada tworzenie wspólnego frontu z Holendrami, którzy też powinni coś wrzucić do unijnej skarbonki.
Do pewnego stopnia Brytyjczykom trudno się dziwić (nawet jeśli na krótką metę my akurat coś zyskujemy, a praktyka korygowania wysokości wpłat do unijnej kasy nie jest niczym nowym). Zwykły obywatel zaczyna odnosić wrażenie, że Unia stosuje praktykę przykładania różnej miary do podobnych zjawisk.
Ot, najnowszy przykład - Niemcy (te same Niemcy, które przez kilka lat upokarzały „rozleniwioną" Grecję) wyciągają dłoń do Francuzów, by nie karać ich za ogromny deficyt zapisany w projekcie budżetu na 2015 r. Francuzi, którzy mimo dramatycznych oznak osłabienia gospodarczego nie mniej niż Grecy bronią swoich zdobyczy socjalnych są Niemcom potrzebni jako polityczny partner. Grecy potrzebni są jako klienci banków i odbiorcy eksportu, to całkiem inna kategoria.