Doznanego przez Moskwę prestiżowego ciosu nie można jednak ukryć. Agresywna polityka Kremla zmusiła w końcu Unię Europejską do stanowczości, nawet jeśli wielu zachodnim politykom było to nie w smak.
Władimir Putin ogłosił, że do zawieszenia projektu wartego 16 mld euro skłoniła go decyzja Bułgarii, ale przecież wiadomo, że ta gra nie rozegrała się w Sofii. To Unia Europejska zdobyła się na rzadką stanowczość. W krótkim terminie państwa unijne zapłacą za to nieco wyższymi cenami gazu, ale UE uniknie przekroczenia bariery 35 proc. rosyjskich dostaw dla Europy.
Trzeba było Ukrainy i zestrzelenia malezyjskiego boeinga, by Zachód zrozumiał, że agresywna Rosja to nie wymysł Polski ani przerażonych państw bałtyckich. I że od takiego nieprzewidywalnego sąsiada nie można się zbytnio uzależniać.
Zatrzymanie South Stream nie ożywi porzuconego projektu Nabucco, ale widząc, co się dzieje, coraz więcej państw szuka alternatywy dla pozornie najwygodniejszego rozwiązania, jakim wydawał się rosyjski import. Zwiększają się więc dostawy od konkurentów Gazpromu, coraz więcej państw buduje infrastrukturę dla odbioru gazu skroplonego. A na dodatek „gazowa dywizja Kremla" ma kłopoty w walce z unijnymi regulacjami. Wygrywają też Amerykanie, którzy nie dość, że umacniają wpływy w regionie, to jeszcze mogą wejść na europejski rynek gazu.
Przegrali przede wszystkim ci politycy z Europy Środkowej i Południowej, którzy stawiali na Rosję jako gwaranta swojego bezpieczeństwa energetycznego czy wręcz alternatywę dla współpracy z Zachodem. Węgrzy, Słoweńcy, Słowacy czy Bułgarzy (podobnie jak Serbia i pozostali kandydaci do członkostwa w UE) muszą szybko skalkulować, czy warto narażać relacje z Brukselą dla miraży roztaczanych w Moskwie.