Europa i Ameryka żyją dziś dwoma, rozwijającymi się równolegle kryzysami. Jeden toczy się w korytarzach brukselskiej biurokracji, drugi - na polach daleko na wschodzie kontynentu. Oba mają zasadnicze znaczenie dla zachodniej cywilizacji. W obu karty dziś rozdaje, a przynajmniej tasuje, Angela Merkel.
Z jednej strony gra twardego strażnika unijnego budżetu w negocjacjach z nowym greckim rządem. Tu cel Berlina jest jasny - uratować strefę euro i jedność Unii bez wypychania Grecji poza tę organizację i bez ani jednego dodatkowego euro z kieszeni niemieckiego podatnika. Cel jasny, choć oczywiście bardzo trudny do osiągnięcia.
Na Ukrainie cel też jest prosty, choć jeszcze trudniejszy do zrealizowania - niedopuszczenie do otwartego konfliktu wojskowego między Rosją i Ukrainą, powstrzymanie kryzysu humanitarnego i niedopuszczenie do całkowitego zamrożenia stosunków Europy z Rosją. Tu więc Angela Merkel musi grać twardo, ale jednocześnie szukać kompromisu, który pozwoli zachować twarz Putinowi i Poroszence.
Bez względu na to, jak oceniamy starania pani kanclerz, trudno nie zauważyć, że przejęła inicjatywę od wszystkich. To, że nic w europejskiej polityce wobec Aten i Moskwy nie może się zdarzyć bez jej zgody, wiemy od dawna. Ale teraz nawet żadna inicjatywa nie może się pojawić bez jej błogosławieństwa. Angela Merkel wręcz fizycznie przejęła dowodzenie obiema wielkimi operacjami - to ona pojechała do Kijowa i Moskwy, to jej ludzie rozmawiają z nowym greckim premierem.
I to ona wreszcie poleciała do Waszyngtonu, by w imieniu Unii prosić prezydenta Baracka Obamę o nieeskalowanie kryzysu na Ukrainie. Nie wiemy, czy przekonała Amerykanów do niewysyłania broni Ukraińcom, ale wiemy, że o tym, co i jak dziś mówi Europa, decyduje Angela Merkel.