Formalnie Paweł Adamowicz ma rację, gdy mówi, że nie ma prawnych powodów, by podał się do dymisji. Samo postawienie przez prokuraturę zarzutów nie oznacza jeszcze, że musi się podać do dymisji. Podobnie jest – od strony formalnej – z dowodem winy. Dopóki sąd nie wskaże, że doszło do popełnienia przestępstwa, dopóty jest on niewinny.

Jednak polityk jako osoba publiczna, wynagradzana z pieniędzy obywateli za służbę, którą pełni na ich rzecz, musi zdawać sobie sprawę z dwóch spraw. Po pierwsze, powinien przestrzegać standardów, które są ustawione wyżej niż wymagania w stosunku do przeciętnego zjadacza chleba. Po drugie, musi wiedzieć, że bacznie przyglądają mu się ci, których ma reprezentować. A gdy pełni funkcję publiczną z zarzutami prokuratorskimi, rodzi się pytanie, czy nie psuje w ten sposób państwa.

Choć prezydent Adamowicz rzecz bagatelizuje, mówiąc, że przy wypełnianiu oświadczeń majątkowych „pomyłka była mechaniczna", to trudno przejść do porządku dziennego nad zarzutami śledczych. Dotyczą one podania „nieprawdziwych danych co do posiadanych zasobów pieniężnych i nieruchomości". To nie jakaś pisarska pomyłka, grozi za to do trzech lat pozbawienia wolności.

Zinstytucjonalizowana bezkarność to domena rządów Platformy Obywatelskiej. Tragedia w Smoleńsku – winnych brak. Infoafera – tak samo. Niedotrzymane obietnice – zawiniły okoliczności. Zawalone wszelkie możliwe terminy oddania projektów infrastrukturalnych – „to nie my". Kupujemy gaz najdrożej w UE – „musieliśmy podpisać kontrakt".

Dlatego właśnie prezydent Adamowicz powinien zrezygnować z piastowanej funkcji. Nawet jeśli faktycznie popełnił wyłącznie „pisarskie pomyłki", ma obowiązek – także jako polityk rządzącej PO (wczoraj zawiesił swoje członkostwo w partii) – postawić na podnoszenie standardów, a nie ich zaniżanie.