Opera mydlana trwa. Boris Johnson wynegocjował porozumienie o brexicie z UE, ale Izba Gmin zażądała od niego złożenia w Brukseli wniosku o opóźnienie wyjścia z Unii.
Interesów jest tam wiele: jedni chcą pozostania w UE, inni wyjścia, ale na warunkach, które zapewnią ściślejsze więzy z Unią, jeszcze inni popierają projekt Johnsona o maksymalnym oderwaniu się od Wspólnoty, ale nie podobają im się koncesje dotyczące Irlandii Północnej. Dla strony unijnej brytyjski premier przez wiele miesięcy stanowił problem, bo nie był w stanie przedstawić alternatywnej propozycji brexitu, skupiając się tylko na kontestowaniu umowy wynegocjowanej przez jego poprzedniczkę – i żądając rzeczy niemożliwych. Czy taka była jego taktyka od początku, czy też zajęło mu trochę czasu, żeby zrozumieć, o co chodzi – nie wiadomo. Ale faktem jest, że w końcu zaczął się zachowywać racjonalnie i w ostatniej chwili przedstawił opcje, na podstawie których dało się wynegocjować spójne porozumienie: przestrzegające czerwonych linii UE, a jednocześnie dające więcej suwerenności Irlandii Północnej.
Przeczytaj też: Brexit jeszcze nigdy nie był tak blisko
To dlatego Bruksela wcale nie jest zainteresowana przeciąganiem sprawy. Pomoże Johnsonowi w jego taktyce naciskania na opozycję i tworzenia wrażenia, że dla najnowszego projektu umowy rozwodowej nie ma alternatywy. Owszem, być może państwa członkowskie zgodzą się na przedłużenie brexitu, ale tylko jeśli Izba Gmin przyjmie najpierw umowę wynegocjowaną przez Johnsona. Wtedy takie przedłużenie miałoby tylko charakter techniczny i pozwalałoby na spokojne dokończenie wszystkich procedur ratyfikacyjnych.
Dla Unii jest jasne, że brexit na podstawie umowy wynegocjowanej z Johnsonem to obecnie najlepsza możliwa opcja. Wielka Brytania jest tak podzielona, a główna siła opozycyjna pod wodzą Jeremy’ego Corbyna tak słaba i niezdecydowana, że nawet najwięksi unijni zwolennicy pozostania Wyspiarzy w UE nie chcą już kontynuacji tego spektaklu.