Nadieżda Jermakowa, prezes białoruskiego banku centralnego (NBB), przyznała w wywiadzie prasowym, że na czwartkowej dewaluacji rubla (o 52 proc.) straciła swoje bankowe oszczędności (30 mln rubli), „tak jak wszyscy".
W ostatni czwartek kierowany przez nią NBB w końcu zrobił to, co Międzynarodowy Fundusz Walutowy zalecał od początku roku – ujednolicił kurs rubla do poziomu rynkowego. Tym samym oficjalny kurs banku – 5712 rubli za dolara – został zastąpiony przez ustanowiony na giełdowej sesji kurs rynkowy – 8680. Oznacza to dewaluację o 52 proc. Na początku roku kurs wynosił 3000 rubli.
Przez weekend Białorusini próbowali kupić jak najwięcej towarów po starych cenach. Ze sklepów znikają wszystkie przydatne produkty w starych cenach, takie jak cukier, masło, kasze, oleje i mięso. Wykupiono nawet zapałki. Największe kolejki tworzyły się w aptekach i na stacjach paliw, bo dotąd tylko importerzy surowców energetycznych i leków kupowali waluty po zaniżonym kursie banku centralnego.
Iwan Kozyriow, dyrektor firmy farmaceutycznej Unifarm, wyjaśnił w mediach, że preparat kupowany za granicą np. za 1 dolara kosztował dotąd w białoruskiej aptece 8700 rubli (do oficjalnego kursu zakupu dolara – 5712 rubli, dochodziło cło równe 10 proc. wartości, marża hurtowa i detaliczna). Po dewaluacji taki lek podrożeje do 14 000 rubli. Do tego na rynku może zabraknąć lekarstw, bo firmy mają zapasy na najwyżej dwa tygodnie. A „połowa firm farmaceutycznych może zbankrutować".
Mimo to wicepremier Anatolij Tozik jest w optymistycznym nastroju. Tuż po dewaluacji ogłosił, że w kraju kryzysu nie ma. – Zajmujemy się teraz rozwiązaniem dwóch zadań: wyprowadzeniem kraju z okresu problemowego i zabezpieczeniem spokojnego rozwoju w 2012 r. Użyłem terminu „problemowy", ponieważ mamy problemy, ale żadnego kryzysu w kraju nie ma – dodał.