Islandia znalazła się na czołówkach gazet z całego świata trzy lata temu, na przełomie września i października 2008 r., w podobny sposób jak teraz co jakiś czas pojawia się tam Grecja. W 2008 r. załamał się islandzki system finansowy.
Zbankrutowały trzy największe banki: Kaupthing, Glytnir i Landesbanki, mające aktywa dziesięciokrotnie większe od PKB Islandii (nie splajtowało jednak państwo, choć czasem nawet eksperci używają skrótu myślowego – „bankructwo Islandii"). Załamała się narodowa waluta – korona, straciła przez cały 2008 r. prawie 90 proc. wobec euro. Wściekły tłum w centrum Rejkiawiku obrzucał parlament koktajlami Mołotowa.
Wydawało się, że kraj osunie się na wiele lat w finansową otchłań. Mimo to, wbrew czarnowidzom, Islandia wyszła już z recesji. O ile w 2009 r. jej gospodarka skurczyła się o 6,8 proc., a bezrobocie zbliżyło do 15 proc., o tyle w tym roku PKB ma wzrosnąć o 2 – 3 proc., co jest dobrym wynikiem na tle Europy Zachodniej. Stopa bezrobocia wynosi teraz zaledwie ok. 7 proc. Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW) wystawia władzom w Rejkiawiku doskonałą ocenę.
Co sprawiło, że kraj, który jeszcze niedawno stał na krawędzi finansowej katastrofy, osiąga przyzwoite wyniki gospodarcze i sprzedaje z sukcesem nowe obligacje?
Dwa kraje na „I"
Pytania te są tym bardziej intrygujące, że Islandia ucierpiała w wyniku bardzo podobnej choroby ekonomicznej co Irlandia, jedno ze słabych ogniw strefy euro. Oba kraje były przed kryzysem stawiane za wzór nowoczesnego rozwoju. W obu szybko rósł PKB, trwał boom budowlany, a system bankowy się rozrastał.