„Mamuśki mają wychodne”, reż. Alethea Jones
Wyd. Kino Świat
Alethea Jones to aktorka, która przedtem zrealizowała tylko kilka filmów krótkich i trochę odcinków telewizyjnych seriali. Julie Rudd jako scenarzystka debiutuje, ma za to 12-letniego syna i 8-letnią córkę. Obie panie wpisują się w nurt zwariowanych rodzinnych komedii.
W babskim wieczorze zbuntowanych matek biorą udział cztery kobiety. Ich dzieci chodzą do tego samego przedszkola. Kate ma całą gromadę maluchów, nocą potyka się o rozrzucone po dywanie klocki Lego i od depresji ratuje się marihuaną. Melanie jest przedszkolną aktywistką. Shanon Jamie to rozwiedziona samotna matka, która na portalach społecznościowych usiłuje stworzyć wrażenie, że wszystko jest w jej życiu w porządku. Emily zaś rzuciła zawód prawniczki, wychowuje dwójkę małych dzieci i przeżywa fakt, że mężowi nie chce się już nawet uprawiać z nią seksu. Gdy wychodzi wieczorem, jej partner rzuca: „Skoro zostaję jako opiekunka do dzieci…”. „Nie opiekunka do dzieci, tylko ojciec” — odparuje Emily.
Ich eskapada zaczyna się nie bez konfliktów, jako że dwie panie spotkały się już wcześniej. Melanie zabrała Kate telefon, gdy ta – wbrew przepisom – używała go w samochodzie, zresztą zamawiając dla dzieci mleko. Ale lody szybko kruszeją. Uczestniczki spotkania zaczynają zachowywać się jak nastolatki, którym udało się wyrwać spod rodzicielskiej kurateli, flirtują z barmanem, śpiewają karaoke, robią się ostentacyjnie wulgarne. W sumie realizatorki stoją na straży konserwatywnych wartości, ale przypominają, że „mamuśka” to też człowiek, który czasem potrzebuje wolności. Z każdym kieliszkiem alkoholu i z każdym wypalonym skrętem, rozdokazywane panie czują się coraz lepiej. Ale ostrzeżenie: oglądać ten film trzeba w podobnym nastroju.