Myśleli o takim filmie od ćwierć wieku.
— Pisaliśmy krótkie opowiadania i nie wiedząc co z nimi zrobić, wrzucaliśmy je do szuflady — przyznał na weneckiej konferencji prasowej Joel Coen.
Wyciągnęli je z tej szuflady ostatnio. Myśleli o telewizyjnym serialu, ale w końcu zdecydowali, że połączą je w filmie fabularnym. I zrobili to w najprostszy sposób. W pierwszym ujęciu męska dłoń otwiera starą książkę o Dzikim Zachodzie. Potem będzie przekładała strony zatrzymując się na kolejnych rozdziałach. Coenowie nie próbują w żaden sposób łączyć ze sobą kolejnych opowieści. Każda z nich ma własny styl, odrębnych bohaterów, inne plenery. W jednej słynny rewolwerowiec, a jednocześnie bard Dzikiego Zachodu, popełnia błąd i ginie w pojedynku, a jego duch unosi się do nieba grając na harfie. W innej w obwoźnym teatrze osobliwości kalekę bez rąk i nóg z zapałem recytującego fragmenty Biblii zastępuje kura z matematycznymi zdolnościami. W jeszcze innej kowboj prowadzący na Zachód kolejne karawany osiedleńców chce osiąść, wyspokojnieć, założyć rodzinę z osieroconą dziewczyną. W kolejnej odsłonie stary człowiek przekopuje prerię w poszukiwaniu złota. Wszystko razem tworzy niesztampowy obraz, bardzo daleki od legendy „W samo południe”.
— Pomyśleliśmy, że rzadko teraz powstają nowelowe filmy i warto do takiej idei powrócić. Nawet jeśli każda nowelka jest inna, to przecież łączy je Dziki Zachód — stwierdził zwyczajnie Coen, a wtórował mu Harry Melling, aktor występujący w jednym z epizodów:
— Te historie dopiero razem wybrzmiewają w cudowny sposób.