Małe miasteczko Centerville, reklamujące się jako „bardzo miłe miejsce". Życie płynie tu spokojnie, jak to na amerykańskiej prowincji. Ale nagle zaczynają się zdarzać dziwne rzeczy. Zmierzch nie zapada, zegarki stają, komórki rozładowują się, nie działa policyjne radio. Koty i psy uciekają właścicielom, jakby wyczuwały niebezpieczeństwo. A z grobów wstają trupy. Idą coraz szerszą ławą, zabijając mieszkańców i zamieniając ich w kolejne zombi.
Nie brzmi to jak opis filmu Jima Jarmuscha? A jednak! I wbrew pozorom „Truposze nie umierają" wpisują się w twórczość tego autora.
Metafora Ameryki
Nowojorski „poeta kina" zawsze chadzał własnymi ścieżkami. Podsłuchiwał rozmowy facetów palących papierosy i sączących kawę, proponował czarno-biały western o drodze człowieka do śmierci, opowiadał o Murzynie zabójcy, wiernym kodeksowi samuraja, portretował mężczyznę, który przeżył życie barwne, a stara się odszukać syna: dotąd nie wiedział o jego istnieniu, ale myśli, że on gdzieś jest.
W każdym ze swoich filmów Jim Jarmusch przekonywał widzów, że nie ma chwil nieważnych i ludzi niewrażliwych, a samotność bywa chorobą śmiertelną. Ostatnio jednak w jego twórczość wkradł się niepokój. Pełen rozpaczy był już film z 2013 r. „Tylko kochankowie przeżyją". Dwa nieśmiertelne wampiry żyły tam wśród dobrych lektur, wspaniałej muzyki i wspomnień czasów, gdy sztuka była ważna. Popadały w depresję, widząc, jak ludzie boją się własnej wyobraźni i niszczą to, co inne, niemieszczące się w ramach popkultury.
W „Truposze nie umierają" Jarmusch posunął się o krok dalej. Centerville zamienia się w metaforę Ameryki, a film o ludziach-zombi tworzy ponurą wizję upadającej cywilizacji. W telewizji sączą się fake newsy, wysoki rangą polityk Białego Domu neguje wpływ odwiertów na biegunie północnym na zmiany klimatyczne, a stary farmer chodzi w czapce z napisem „Keep America White Again" nawiązującym do rasizmu i trumpowskiego „Make America Great Again".