Rz: Mody w polskim kinie zmieniają się, a pan, od chwili swego debiutu reżyserskiego, niezmiennie opowiada o moralności Polaków.
Jerzy Stuhr:
To mi się wydaje najciekawsze. Nie osądzam, ale obserwuję. Chcę zrozumieć. I namawiam widzów do refleksji.
W czasach kina moralnego niepokoju artyści nie mieli kłopotów z rysowaniem postaci bohaterów. Ale wtedy podział na "nas" i "onych" był klarowny. Dziś wszystko się skomplikowało. Jak pan widzi współczesną moralność?
Obserwuję stępienie zasad. Nie ich brak, zapaść czy masakrę. Właśnie stępienie. Ten stan mnie intryguje. W "Dużym zwierzęciu" pokazywałem, jak rodzi się nietolerancja. Dzisiaj próbuję zrozumieć, gdzie zaczyna się proces, który doprowadza do moralnej degrengolady. Nie chcę portretować ludzi upadłych. Przyglądam się małym potknięciom. Idea "Korowodu" wzięła się z rozmowy ze studentem, który sfałszował w indeksie mój podpis. Wezwałem go, a on, jakby nic się nie stało, stwierdził: "Ale przecież pan mi dał zaliczenie". Nie wiedział, czego od niego chcę. Powiedziałem mu kiedyś, że zaliczył, potem wyjechałem na festiwal, a dziekanat upominał się o jego indeks. No to sobie wpisał. A czy od takiego drobnego ustępstwa wobec zasad uczciwości nie zaczyna się równia pochyła? Mój ojciec nazywał to syndromem "rozpiętej kamizelki". Powtarzał mi: "Nie rozpinaj nigdy kamizelki w publicznych miejscach".