Co łączy sadystycznego zabójcę nastolatków Freddy'ego Kruegera z kosmitą Predatorem, który traktuje ludzi jak zwierzynę łowną? Niemal trzy dekady temu stali się bohaterami kasowych hitów.
Po raz pierwszy Freddy zaprezentował swe mordercze instynkty w "Koszmarze z ulicy Wiązów" Wesa Cravena w 1984 roku, trzy lata później "Predator" Johna McTiernana zaczął grasować w południowoamerykańskiej dżungli. Od tego czasu producenci nie potrafią się z nimi rozstać. Psychopatyczny kiler o poparzonej twarzy i rękawicy z ostrzami wracał już na ekran ośmiokrotnie. Obrzydliwy łowca z kosmosu co prawda tylko raz, za to pojawiał się również w dwóch częściach "Obcy kontra Predator", w których walczył o miano najstraszniejszego potwora.
Teraz, razem z Freddym, przewodzi fali remake'ów i sequeli filmów z lat 80. Od piątku zaczną straszyć również w naszych kinach. Do wyboru: nowa wersja "Koszmaru z ulicy Wiązów" lub "Predators" – druga kontynuacja polowania obcych na ludzi.
Na pierwszy rzut oka obie produkcje powinny rywalizować o tytuł najbardziej zbędnego filmu roku. Po co reanimować schematy kina popularnego sprzed niemal 30 lat, skoro XXI wiek należy do "Avatara" Jamesa Camerona, a wyobraźnią widzów rządzą szlachetni Na'avi z Pandory, a nie monstra z przeszłości?
Jednak w Hollywood – jak w baśni "Niekończąca się opowieść" – nawet najbardziej przerażająca przygoda powinna trwać wiecznie. Zwłaszcza jeśli jej odświeżanie może przynieść profity.