Koncern wiąże z nowym bohaterem duże nadzieje. Budżet filmu "John Carter" o przygodach weterana wojny secesyjnej, który niespodziewanie przenosi się na Marsa, wyniósł ćwierć miliarda dolarów. Takie pieniądze inwestuje się za oceanem jedynie w projekty z szansami na podbicie globalnego rynku (m.in. „Avatar" oraz kontynuacje „Piratów z Karaibów"). Czy Carterowi uda się zdobyć międzynarodową sławę?
Na pierwszy rzut oka jest skazany na sukces. Reżyserem jego filmowych perypetii jest bowiem Andrew Stanton, twórca animowanych przebojów studia Pixar - „Gdzie jest Nemo" oraz „Wall-E". „John Carter" to obraz z udziałem żywych aktorów, ale tak naszpikowany efektami specjalnymi, że jego realizacja pod wieloma względami przypominała pracę nad komputerową animacją. A Stanton już dwa razy dowiódł, że w tej materii jest niekwestionowanym mistrzem.
Pod jego okiem powstało przygodowe kino familijne ze sporą dawką humoru - dla miłośników ambitnego science fiction zbyt infantylne, ale za to w sam raz dla nastolatków, najbardziej pożądanej grupy docelowej przez Hollywood.
Jednak to nie Stanton wymyślił opowieść o Johnie Carterze. Bohatera powołał do życia 100 lat temu pisarz Edgar Rice Burroughs znany przede wszystkim jako autor Tarzana. Carter pojawił się najpierw w cyklu opowiadań publikowanych w magazynie „The All Story", a później w serii książek. Dla twórców literatury i kina science fiction stał się obiektem kultu. Losami Cartera inspirowali się m.in. Arhur C. Clarke, Ray Bradbury, Michael Crichton. Opisana przez Burroughsa mieszanina marsjańskich ras i kultur przyczyniła się do powstania „Avatara" Jamesa Camerona i „Gwiezdnych wojen" George'a Lucasa. Śmiało można więc nazwać Cartera jedną z najbardziej wpływowych postaci w historii popkultury.