Na bulwarze Croisette wszystko tonie w strugach deszczu. Zadowoleni są tylko uliczni sprzedawcy. Parasole idą jak świeże bułeczki, lepiej niż kolorowe okulary czy szczekające pieski, którymi handlują w pogodne dni. Tłok panuje w sklepach z obuwiem, gdzie przemoczeni goście z różnych stron świata kupują grube buty. Zwijają się nadmorskie restauracje, znikają stoliki przed kawiarniami, a gwiazdy wchodzą do Pałacu Festiwalowego po czerwonym dywanie ociekającym wodą. Ale święto kina trwa. I nie zawodzi.
W morzu parasoli trudno było dostać się na przykład na pokaz nowego filmu braci Coen. „Inside Llewyn Davies" to opowieść o muzyku, który próbuje zaistnieć na artystycznej scenie na początku lat 60. Kamera towarzyszy mu przez tydzień potwornego miotania się. Llewyn Davies nie ma domu i grosza przy duszy, sypia na kanapach u przyjaciół albo u byłej dziewczyny. Śpiewa smutne ballady w stylu Boba Dylana, ale to jeszcze nie jest czas takich utworów. Menedżer z niesmakiem każe mu zabrać pudło z jego niesprzedanymi płytami, od znanego agenta chicagowskiego słyszy: „Fortuny się na tym zrobić nie da". Widz wie, że za chwilę taka muzyka odniesie sukces, że wyobraźnią słuchaczy zawładną Bob Dylan, Joan Baez czy Joni Mitchell, a hymnem pokolenia staną się ballady „Blowin' in the Wind" i „Like a Rolling Stone".
Llewyn Davies gra na gitarze i śpiewa jak oni, ale trafia na mur. Podobnie jak Sugar Man, autentyczny bohater słynnego dokumentu. I tak jak on nie ma już siły walczyć. Coenowie, opowiadając o rozwianych marzeniach, artystycznym rozczarowaniu, nie stawiają jednak kropki nad „i". Przecież już niedługo w słynnym marszu na Waszyngton Dylan i Baez będą śpiewać swoje protest songi dla tysięcy ludzi. Ale czy Llewyn, pogrążony w depresji, będzie wśród nich czy też może jako ekspedient z osiedlowego sklepu tylko czasem weźmie do ręki gitarę, żeby zaśpiewać piosenkę ojcu zagłębiającemu się w niebyt alzheimera? Przejmujący film.