Peter Greenaway obdarzony niesamowitą, ocierającą się o patologię wyobraźnią, prowokator i prześmiewca od niemal czterech dekad kreuje na ekranie wizje ekstrawaganckie, epatujące obscenicznością, biologizmem i surrealistycznymi konotacjami. Choć w końcu lat 90. uznał klasyczne kino za przeżytek i poświęcił się interdyscyplinarnym eksperymentom audiowizualnym, łącząc wideoart, telewizję, CD ROM i inne nośniki. W 2007 r. w Krakowie zaprezentował „kino na żywo", widowisko łączące muzykę, obrazy, światło i film, rozgrywające się w czasie rzeczywistym.
Jednak w tym samym roku w „Nightwatching" – którego bohaterem był młody Rembrandt – powrócił do kina, jakie uprawiał wcześniej, i ulubionego tematu: procesu tworzenia, ograniczeń sztuki i kondycji artysty uwikłanego w rozmaite kontrakty. Tym filmem (zrealizowanym we Wrocławiu przy naszym udziale finansowym i aktorskim) rozpoczął trylogię „Holenderscy mistrzowie". Jej drugą część stanowi właśnie (zrealizowany w Chorwacji) „Goltzius and the Pelican Company". Całości ma dopełnić biografia Hieronima Boscha.
Hendrik Goltzius to postać autentyczna, holenderski malarz i ceniony twórca miedziorytów żyjący w latach 1558–1617. Ale to, co oglądamy z jego udziałem na ekranie, to już wytwór fantazji Petera Greenawaya. Goltzius (Ramsey Nasr), którego głos z offu objaśnia i komentuje ukazane na ekranie zdarzenia, przybywa wraz z trupą aktorów do Alzacji, na dwór słynącego z otwartości na wszelkie nowinki margrabiego (F. Murray Abraham). Pragnie, by ów władca sfinansował budowę maszyny drukarskiej, która umożliwi wydanie ilustrowanej, erotycznej wersji Starego Testamentu. Aby zyskać przychylność dla swego projektu, tworzy sześć naturalistycznych inscenizacji ilustrujących biblijne przypowieści, poczynając od Adama, Ewy i narodzin seksualności po kazirodztwo, seks analny i inne perwersje. Do tego Goltzius prezentuje i po swojemu interpretuje obrazy sławnych mistrzów o tematyce biblijnej.
Wraz z kolejnymi występami szczycący się dotąd tolerancją i wolnością słowa dwór staje się coraz mniej wyrozumiały dla artystów. Dyskusja nad znaczeniem poszczególnych inscenizacji w miarę upływu czasu zamienia się z burzliwej wymiany zdań niemal w proces inkwizycyjny. Do tego margrabia, którego zachwyciła uroda jednej z aktorek, ma niezbyt czyste zamiary wobec jej męża. Wszystko to rozgrywa się w pustej ni to hali fabrycznej, ni to magazynie. W nierealistycznej przestrzeni zmieniającej się na oczach widza, ulegającej nieustannej dekonstrukcji i rozpadowi. W przestrzeni idealnie spełniającej zdaniem Goltziusa ludzką perwersyjną potrzebę podglądactwa. A podglądactwo – to już zdanie Greenawaya – to przecież istota kina.
Najnowsze dzieło sławnego brytyjskiego prowokatora pełne wyrafinowanego humoru dostarcza widzowi, zwłaszcza ceniącemu sobie malarstwo holenderskich mistrzów sprzed wieków, ogromną przyjemność estetyczną. Niezależnie od tego, czy uważać będzie „Goltzius and the Pelican Company" za składankę teatralnych żywych obrazów, performance, czy pełnowymiarowe kino.