Co więc w końcu najważniejszego poza bohaterami wziął pan od Boltanskiego?
Przede wszystkim empatię. W czasie lektury „W ukryciu” czuje się wielką miłość autora do jego bohaterów. Chciałem zachować to samo na ekranie.
Myślałam, że powie pan: sposób opowiadania, mieszkanie kryjące historię. Pana wcześniejsze produkcje były często filmami drogi. Teraz zamknął pan akcję w dość klaustrofobicznym otoczeniu.
Mieszkanie opisywane w książce przez Christophe’a Boltonskiego do dzisiaj istnieje. Żyje w nim wuj pisarza, Christophe zapraszał mnie do niego. Ale nie chciałem tego mieszkania oglądać. Wybudowałem je w studiu. Dzięki temu przypomina też miejsce, w którym ja się wychowałem, pełne książek i rozmaitych, rodzinnych pamiątek .Jest mi bliższe, staje się także częścią mojej historii.
Umieścił pan akcję filmu w 1968 roku, mimo że w książce zajmuje on bardzo niewiele miejsca. Dziewięcioletnim chłopcem zajmują się dziadkowie i dwaj wujkowie, podczas gdy rodzice chłopca wychodzą na ulice protestować.
U Boltanskiego maj 1968 roku nie jest tak ważny. Christophe tylko w książce wspomina, że jego wuj, artysta plastyk, przygotowywał wtedy wystawę, która miała zostać otwarta 3 maja. Oczywiście nikt na wernisaż nie przyszedł. Ale dla mnie ten czas jest fascynujący. Dwadzieścia lat po wojnie w zachodniej Europie zaczęły dochodzić do głosu nowe ideologie. We Francji rozgorzała prawdziwa debata światopoglądowa. A rok 1968 był punktem przełomowym. Wtedy ludzie wyszli na ulice, zaczęła się obyczajowa, ale też polityczna dyskusja. Ja w tamtych pięknych ideach wyrosłem. I wróciłem do nich w „W ukryciu”. Pewnie dałoby się zrobić podobny film o latach 70., uznałem jednak, że rok 1968 ma wyjątkową wartość.
Czy dzisiaj wciąż jest on dla Francuzów ważny?
Zdecydowanie tak. On we Francji stale powraca. Niestety, w różnych kontekstach. Ostatnio politycy prawego skrzydła powtarzają, jak straszny to był okres. Według nich wtedy narodziły się „koszmarne” idee, jakim teraz trzeba stawić czoła: wolność słowa, prawa kobiet, szacunek dla osób homoseksualnych, do których zresztą sam należę. To są wartości, jakich dzisiaj znów musimy bronić. Nie tylko we Francji, także w wielu innych krajach.
Myślę, że nie wolno nam zapominać o Holocauście w czasach, gdy coraz silniej w wielu społeczeństwach rysują się pęknięcia
Lionel Baier
W pana filmie historia osadzona w 1968 roku sięga też wstecz, dotyka problemów Holocaustu i antysemityzmu. Dziadek, rozmawiając z wnuczkiem o kryjówce, w której kryje się kot, wspomina, że sam się ukrywał jako dziecko w tym maleńkim pomieszczeniu pod podłogą. Miało to trwać kilka tygodni, a trwało kilka lat.
Kiedyś chciałem zrobić film, który toczyłby się w czasie II wojny światowej. Ale jednocześnie przerażała mnie idea, że mógłbym wskrzeszać tamten czas a po planie kręciliby się aktorzy w nazistowskich mundurach. Naprawdę trudno dziś zrobić film o tragediach żydowskich rodzin czy o kolaboracji we Francji. To wielkie tematy, może na dokumenty, może na seriale. Ale jak je zamknąć w dwugodzinnej, filmowej formie? Dlatego postanowiłem opowiedzieć tę historię inaczej. Poprzez wspomnienia bohaterów starszej generacji, poprzez to, co oni w sobie noszą, czego nie można wyrzucić z siebie, nawet po latach. Bo trauma zostaje w człowieku na zawsze. Jak w naszym filmowym dziadku. I – już w prawdziwym życiu – jak w naszej idealnej odtwórczyni roli prababci. Liliane Rovere, która jest żydowskiego pochodzenia, w czasie wojny jako mała dziewczynka ukrywała się z rodzicami. Ten czas głęboko w nią zapadł, choć patrzyła na niego oczami dziecka. Do dziś nosi w sobie wspomnienie tamtej traumy. Zapamiętała na przykład, jak ktoś żądał pieniędzy od jej ojca za to, że nie wyda ich rodziny Niemcom. Dziś ta wspaniała aktorka przekroczyła już dziewięćdziesiątkę i jest przerażona, widząc, jak w siłę rośnie skrajna prawica. Chodzi na organizowane w Paryżu manifestacje, przestrzega przed powrotem czasu nietolerancji.