Rzeczpospolita: Reżyser, który tak bardzo kojarzy się z greckim kinem, z opowieściami o dyktaturze i moralnym kryzysem w swoim kraju, robi film po angielsku, z obsadą międzynarodową, pełną sław?
Yorgos Lanthimos: Po trzech filmach greckich zatęskniłem za zmianą. Wyrastałem w kraju, który praktycznie nie miał ani kinematografii, ani dobrej szkoły filmowej. Robiłem reklamy, bo pozwalały mi zarobić na życie i uczyć się kina. Pierwszy film „Kinetta" powstał chałupniczo, niemal za darmo, z grupą przyjaciół. Dwa następne, w tym nominowany do Oscara „Kieł", tak samo. Czy można się dziwić, że zatęskniłem za innymi możliwościami? Pięć lat temu przeniosłem się do Londynu. W „Lobsterze" mieliśmy niewygórowany budżet, ale to już była całkowicie profesjonalna produkcja. Mogliśmy przygotować odpowiednią scenografię, kostiumy.
Wciąż jednak współpracuje pan z tym samym scenarzystą Efthymisem Filippou.
Rozumiemy się w pół słowa i gdy tylko kończę zdjęcia, zaczynamy rozmawiać o następnym projekcie. Zaczynamy od idei, potem obudowujemy ją postaciami i sytuacjami. „Lobster" nie odchodzi daleko od tego, co robiłem dotąd. Jak zwykle chciałem opowiedzieć o miłości i relacjach między ludźmi. Tyle że próbowałem zrobić film romantyczny.
A wyszło jak zawsze?