Lata mijają, a panowie się nie zmieniają. Kolejne wasze filmy, które zdobyły tyle nagród, zawsze są opowieściami o nierównościach w zachodnich społeczeństwach, o tragediach ludzi wyrzucanych na margines.
Na filmowcach zawsze ciążył obowiązek dokumentowania świata i my się w to wpisujemy. Nie ciągnie nas do czystej rozrywki, nie bawimy się efektami specjalnymi, nie ekscytuje nas zapełnianie ekranu superbohaterami. Po prostu rozglądamy się wokół. Interesują nas ludzie pozbawieni pracy i środków do życia, narkomani czy imigranci. Ale też nie mówimy: „Robimy film o społecznych niesprawiedliwościach”. To krytycy przyczepiają etykietki. Gdybyśmy kręcili filmy o przedstawicielach klasy średniej, pewnie uchodzilibyśmy za specjalistów od dramatów psychologicznych. A skoro nasi bohaterowie pochodzą na ogół z niezamożnych przedmieść, staliśmy się „Dardenne’ami od kina społecznego”.
Czytaj więcej
Kino bez gwiazd i efektów specjalnych, a jakie ciekawe! „Gorące dni” Turka Emina Alpera są pełne...
Jak rodzą się pomysły na wasze filmy?
Patrzymy na ludzi. Czasem impulsem jest drobne zdarzenie. Kiedyś kręciliśmy na przedmieściach i zaobserwowaliśmy, że codziennie przechodziła obok dziewczyna z chłopczykiem w wózku. Nigdy nie było przy niej mężczyzny. Zastanawialiśmy się, co stało się z ojcem malucha. Tak powstało „Dziecko”. Kiedy myśleliśmy o filmie o terroryzmie, nie szukaliśmy informacji o masakrach. Nie interesowały nas wybuchy bomb i faceci szkoleni na maszyny do zabijania. Spotkaliśmy kiedyś 12-letniego muzułmanina, który sprawiał wrażenie religijnego fanatyka. Był potwornie zacietrzewiony. Zastanawialiśmy się, czy można do niego jakoś dotrzeć, przezwyciężyć jego radykalizm. Czy mógłby uwolnić się od nienawiści i ideologii, jaką wpoił mu imam – od tworzenia podziałów, klasyfikowania, co jest „czyste”, a co „nieczyste”. Tak powstał „Młody Ahmed”.