Autorzy „Tori i Lokity”, Belgowie Jean-Pierre i Luc Dardenne’owie, nie potrzebują wielkiej machiny produkcyjnej, gigantycznego budżetu i gwiazd, by widzów poruszyć, wyrwać z samozadowolenia, potrząsnąć ich sumieniem.
Oni mają prosty przepis na kino. To umiejętność obserwacji, wyczulenie na krzywdę innych, szukanie prawdy. Robią filmy o tych, którym wiatr nie wieje w żagle, którzy z trudem dają sobie radę z codziennością.
Piękna przyjaźń
W czasach migracji i kolejnych fal uchodźców pokazują ludzi, którzy musieli zostawić własne domy i szukać nowego życia w obcym świecie. Tak było w „Milczeniu Lorny” o emigrantce z Albanii, która w Liege stała się obiektem zainteresowania rosyjskiej mafii. Teraz bohaterowie „Toriego i Lokity” są emigrantami z Afryki Zachodniej.
Tori ma 11 lat, Lokita 16. Są dla siebie wszystkim, podają się za rodzeństwo. Lokita nie ma legalnych papierów, więc musi udowodnić w urzędzie imigracyjnym, że zaakceptowany wcześniej Tori jest jej bratem. Ale oboje wiedzą, że nie przejdą pozytywnie testu DNA, jakiego żądają biurokraci z urzędu imigracyjnego. Więc ich codzienność to świat, w którym diler w zamian za załatwienie lewych papierów zmusza dziewczynę do pracy w nieludzkich warunkach i całkowitej izolacji przy uprawie konopi na marihuanę. A za dodatkowe 50 euro także do seksu. Lokita i Tori mają tylko siebie i odrobinę marzeń o lepszej przyszłości.
W głównych rolach wystąpiła dwójka amatorów, o których recenzenci piszą, że zagrali lepiej niż zawodowi aktorzy i gwiazdy. Ten film to trzy wnętrza, minimalny budżet, a powstała wstrząsająca opowieść o pięknej przyjaźni i świecie, który nie pozostawia złudzeń, że może być dobrze.