Barbara Hollender
Andrzej Wajda zostawił nam „Powidoki" jak swój testament. To ważny film o tym, że żaden system nie może zdeptać godności człowieka. I jego poczucia wolności.
W pierwszych sekwencjach „Powidoków" okno łódzkiego mieszkania Władysława Strzemińskiego zostaje zasłonięte wielką płachtą z wizerunkiem Stalina. Malarz nożem tnie materiał, żeby wpuścić do swojej pracowni światło. Jest koniec lat 40. XX wieku. Ten obraz ma znaczenie symboliczne.
Strzemiński, w latach 20. XX wieku twórca unizmu, po II wojnie został wykładowcą w łódzkiej Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych. Uczył studentów patrzenia na świat. Tego, żeby być sobą. Chłonęli jego naukę, jego sztukę. Ale pionier konstruktywistycznej awangardy nie pasował do koncepcji propagowanego przez władzę realizmu socjalistycznego. I został zmiażdżony przez komunistyczne państwo. Pozbawiony prawa do wykładania, do pracy, do życia. Nie miał za co kupić farb, głodował. Umarł w 1952 roku na gruźlicę.
Wajda pokazuje ostatnie lata jego życia. Artysta, który podczas I wojny światowej stracił nogę i rękę, nauczył się ze swoim kalectwem żyć. Ale był bezsilny wobec głupoty i nienawiści systemu. A jednocześnie dość silny, by nie wyrzec się siebie.
Czy to jest kino staromodne? Nowocześnie Wajda zrobił „Tatarak" czy „Człowieka z marmuru". „Powidoki" są opowieścią o represjach lat 50. Nie ma tu miejsca na fajerwerki i poszukiwania formalne. Brakuje żony – Katarzyny Kobro? Nie o ich relacji jest ten film. Bardziej uzasadnione są uwagi na temat sztuczności niektórych dialogów. Ale z drugiej strony jak w tym filmie gra obraz! Wtedy, gdy Strzemiński przez okno obserwuje córkę idącą w pochodzie. Albo w czasie pogrzebu Kobro. Dramatyczna jest scena, gdy okazuje się, że w sklepie dla plastyków malarz nie może kupić farb. Albo ta, w której córka siada obok pustego łóżka.