Poprawność, narracyjną wstrzemięźliwość, rzemieślniczą rzetelność i nic poza tym w przypadku „Amelii Earhart” można więc tłumaczyć wymaganiami producentów, wśród których znalazła się i odtwórczyni roli tytułowej Hilary Swank.
Nazwisko bohaterki – w Polsce kojarzone pewnie tylko przez fascynatów awiacji i kinomanów – jest dobrze znane każdemu Amerykaninowi. Tam Earhart to powszechnie czczona ikona feminizmu i pilotka, którą już za życia otaczał kult. I słusznie. W pionierskich dla lotnictwa czasach jako pierwsza kobieta – niedługo po Lindberghu – w 1928 roku przeleciała przez Atlantyk. To zresztą tylko jeden z licznych rekordów i życiowych sukcesów tej – także – autorki bestsellerów.
Zmarła młodo. Mając 40 lat, podczas okrążania w 1937 roku Ziemi wokół równika. Szczątków jej electry nie odnaleziono – to jedna z najbardziej tajemniczych katastrof lotniczych.
Swank okazała się idealną kandydatką do zagrania Earhart. Na ekranie wygląda jak ona, jest też wiarygodna psychologicznie. Ale scenariusz nie wykorzystał nawet połowy możliwości. Jego autorzy skupili się na wątku miłosnym – małżeństwie z wydawcą G.P. Putnamem (Richard Gere) i romansie z założycielem linii TWA Gene’em Vidalem (Ewan McGregor), ojcem słynnego pisarza, Gore’a.
W dialogi wsączył się ckliwy sentymentalizm, a widz nieznający szczegółów biografii Amelii wychodzi z kina z pytaniami. Jak łobuziara z Kansas została wybitną pilotką? Jakie reperkusje w Ameryce wywołała jej śmierć? Czy miała wpływ na popularność lotnictwa wśród kobiet, o co zawsze zabiegała?...