Jego styl łączący bajkę, fantastykę i horror, podszyty groteskowym humorem, nie pasował do estetyki familijnego kina promowanego przez wytwórnię.
Dziś sytuacja wygląda inaczej. W kolejnych filmach Burton udowodnił, że jego wyobraźnia plastyczna jest nieograniczona. Nie ma we współczesnym kinie lepszego reżysera do przeniesienia na ekran powieści Lewisa Carrolla. Dlatego szefowie Disneya zwrócili się do Burtona z prośbą o nakręcenie „Alicji w Krainie Czarów”. Postawili tylko jeden warunek. Film musi powstać w trójwymiarowej technologii.
Twórca m.in. „Edwarda Nożycorękiego” i „Gnijącej panny młodej” wywiązał się z zadania znakomicie. Co prawda nie obyło się bez kompromisów. Burton swoją wersję przygód Alicji ugrzecznił, rezygnując z charakterystycznej dla powieści – a także swoich wcześniejszych filmów – makabry, która w połączeniu z niewinnością głównej bohaterki tworzyła specyficzny, lekko perwersyjny klimat całości. Ale warto było zapłacić tę cenę, by zachęcić małych widzów do wyprawy – w towarzystwie rodziców – do kina.
W ujęciu Burtona Alicja – grana przez Mię Wasikowski, Australijkę polskiego pochodzenia – ma 19 lat. U progu dojrzałości musi podjąć ważną decyzję. Czy – ulegając presji otoczenia – wyjść za mąż za nudnego, hipochondrycznego lorda, czy odprawić amanta, skazując się najprawdopodobniej na samotność i ostracyzm.
Zanim dziewczyna rozstrzygnie ten dylemat, trafi do tytułowej Krainy Czarów, w której rządzi zakompleksiona, skora do ścinania głów poddanym, Czerwona Królowa. Wszystkie zamieszkujące baśniową krainę stwory marzą o powrocie na tron jej łagodnej siostry Białej Królowej. Ale będzie to możliwe tylko wtedy, gdy pojawi się bohater skłonny do pokonania potwora, będącego pupilem złej władczyni...