Nie bez powodu oryginalny tytuł filmu brzmi: „Django Unchained" — Django uwolniony z łańcuchów. W pierwszej scenie, jeszcze pod napisami, handlarze żywym towarem prowadzą skutych łańcuchami Murzynów. Ich bose stopy powoli przesuwają się po zmarzniętej ziemi, szczękają kajdany. To tę grupę zatrzyma dziwny podróżny na wozie z wielką atrapą zęba na dachu. Mówi z niemieckim akcentem i podaje się za dentystę, doktora Schultza.
W rzeczywistości jest on łowcą nagród. Chce znaleźć kogoś, kto rozpoznałby przestępców, za których wyznaczono wysoką cenę. I właśnie wśród zakajdankowanych niewolników znajdzie potrzebnego mu mężczyznę. Razem z Django zgarnie pieniądze za „żywych lub martwych" braci Brittle. A potem, przejęty osobistą tragedią Murzyna, w zamian za dalszą współpracę, pomoże mu odbić z rąk wielkiego plantatora Calvina Caldeigo piękną, sponiewieraną żonę.
Quentin Tarantino od lat pisze własną opowieść o ludziach i świecie. Robi filmy oscylujące na granicy kina akcji, komedii, wielkiego dramatu. Obrazy mądre, w których wśród gwałtu i hektolitrów czerwonej farby, broni podstawowych wartości. Czasem nawet zmienia bieg historii, jak w opowiadających o zamachu na Hitlera „Bękartach wojny". Teraz rozlicza się z amerykańską epoką niewolnictwa.
Czas niewolnictwa
Tarantino nie oszczędza widzom niczego: ani scen chłost i rozrywania ludzi na strzępy przez psy, ani okrutnych walk niewolników przypominających zmagania gladiatorów. Ale nie jest to film jednostronny. Jak zwykle u Tarantino, pojawia się motyw zemsty. Czarnoskóry zrobi z plantacji znaną z „Pulp Fiction" jesień średniowiecza. A najbardziej okrutne i tak są momenty, w których nie leje się krew, lecz wszystko wygląda spokojnie i toczy się leniwie, w rytmie Południa.