Film Johna Carneya ogląda się chwilami niczym nieporadne, amatorskie kino: zdjęcia są źle skadrowane, montaż wydaje się przypadkowy, aktorzy bywają nieprzekonujący. Nic dziwnego. "Once" został nakręcony w kilkanaście dni za 75 tysięcy funtów. Miał być sprzedawany podczas koncertów irlandzkiej grupy The Frames. Tymczasem robi międzynarodową karierę. Dlaczego?
O dziwo niedoróbki działają na korzyść filmu. Surowa forma sprawia, że obserwujemy spontaniczną opowieść o przejmującym spotkaniu dwojga ludzi.
On (Glen Hansard) jest Irlandczykiem. Śpiewa i gra na ulicy w Dublinie i pomaga owdowiałemu ojcu (Bill Hodnett) naprawiać odkurzacze. Ona (Marketa Irglova) przyjechała do Irlandii z Czech razem z matką (Danuse Ktrestova) i córeczką. Zarabia na życie, sprzedając kwiaty i sprzątając mieszkania. Pewnego dnia podchodzi do niego zauroczona tym, jak gra. Tak zaczyna się ich znajomość. Pełna wzajemnej fascynacji, czułości, ale również obaw. Rodzące się uczucie nie znajdzie bowiem spełnienia. Zbyt dużo tych dwoje różni – przeszłość, a także plany na przyszłość. Jednak na kilka dni bohaterów połączy muzyka. Dziewczyna też ma muzyczny talent. Pomoże chłopakowi nagrać płytę dla wytwórni...
W "Once" udała się również rzecz niezwykle w kinie rzadka – film znakomicie wyraża to, co w relacji między ludźmi jest nieuchwytne. Staje się zapisem skrywanych tęsknot, marzeń, emocji. Carney ucieka przed dosłownością. Rolę sceny miłosnej pełni tu subtelny gest. Dziewczyna kładzie głowę na ramieniu chłopaka, bo obraz jest tylko dopełnieniem piosenek.
Bezpretensjonalne kompozycje Hansarda i Irglovej są ważniejsze od wątłej fabuły, dialogów. Znakomicie oddają nastroje bohaterów, wydobywając z "Once" psychologiczną prawdę. Oscar za piosenkę "Falling Slowly" potwierdza siłę tej muzyki.