Bajkowe opowieści zwykle zaczynają się od nakreślenia pomyślnych okoliczności. Jednak w filmie Andrieja Krawczuka nie ma o tym mowy.
Na początku poznajemy zapyziały, obdrapany dom dziecka, w którym chłopcy śpią stłoczeni na pryczach. Placówką zamiast wiecznie zapijaczonego dyrektora rządzi mafia „starszaków”.
Wśród wychowanków jest sześcioletni Wania (Kola Spirydonow), który może wyrwać się z tego piekła. Dom odwiedza włoskie małżeństwo sprowadzone przez pośredniczkę w handlu dziećmi o ksywie Madam. Koledzy, zazdroszcząc Wani, że przeprowadzi się do słonecznej Italii, nazywają go Italiańcem. Jednak chłopczyk woli odnaleźć najpierw własną matkę, by się przekonać, czy przyjmie go z powrotem. Wania ucieka z bidula, ale obrotna handlarka dziećmi nie chce stracić intratnego interesu, więc rusza za nim w pogoń...
Inspiracją do nakręcenia fabuły była prawdziwa historia, którą reżyser przeczytał w „Komsomolskiej Prawdzie”. Dlaczego zatem „Italianiec” bardziej przypomina bajkę o tęsknocie za matczyną miłością niż realistyczny dramat społeczny o skrajnej biedzie i wykluczeniu?
Wydarzenia oglądamy z punktu widzenia małego Wani. I właśnie dziecięca wrażliwość nadaje filmowi klimat. Decyduje o jego sile wyrazu i bajkowości. Dlatego szarobura, zdegenerowana rzeczywistość nie przygnębia. Jest sportretowana ze zrozumieniem, troską, bez drastyczności. W tym świecie nawet najgorsze męty budzą w końcu sympatię.