Wpatrywałam się w te zdjęcia i nie potrafiłam odgadnąć, co przedstawiają. Szaro-niebieska, migotliwa materia upstrzona tysiącami białych punkcików. Jakby dla utrudnienia ukryta za szybami, w których odbija się postać oglądającego. Mgła, zadymka śnieżna, chmury? A może Droga Mleczna?
Tak wygląda morze we Władysławowie fotografowane przy sztormowej pogodzie. Z tym że Andrzej Bielawski naświetlał każdą klatkę dziesięciokrotnie w ciągu dziesięciu minut. Efekty przypominają malarstwo impresjonistów. A dokładniej, kadry z płócien Moneta. Z serii malowanej w ostatnim okresie życia, kiedy mistrza absorbował jeden temat: woda. Wielu uważa, że stary Monet zbliżył się do abstrakcji, ba, był prekursorem kierunku.
Bielawski też jest malarzem. I również inspiruje go pejzaż. Właściwie od 30 lat podejmuje ten sam wątek w różnych technikach: naturalno-cywilizacyjne środowisko człowieka.
Kiedyś tworzył gabloty. Zamykał pod szkłem fragmenty tego, po czym zdarza się nam stąpać: zaśmiecone i brudne piaskownice, wydeptane trawniki, nadmorski piasek z pozostawionymi przez turystów odpadkami. Potem zrezygnował z dosłowności i konkretów. Komponował minimalistyczne obrazy, stosując zamiast farb wosk, rdzę, papier.
Obecnie debiutuje jako malarz-fotograf. Jest tradycjonalistą. Stary aparat, klasyczny film, negatywy… A powstaje coś tajemniczego, wymykającego się opisowi. Bo sekret nie tkwi w technice, lecz w wizji.