Piękny i straszny, przerażający i porywający, fascynujący i wzbudzający obrzydzenie – taki jest nowy film kontrowersyjnego Duńczyka. Podobno. Bo Polscy widzowie i krytycy, którzy nie pojechali na festiwal do Cannes, nie mieli jeszcze szansy obejrzeć „Antychrysta”.
Oczekiwania są olbrzymie. Reżyser w każdym gatunku, którego próbował, potrafił pokazać coś nowego, często wstrząsając widzami przyzwyczajonymi do filmowej sztampy. Dość przypomnieć kpiny z niepełnosprawnych bohaterów „Idiotów”, emocjonalną udrękę chorej Bess z „Przełamując fale”, matczyne poświęcenie skazanej na śmierć Selmy w „Tańcząc w ciemnościach” czy ironiczne portrety Amerykanów w „Dogville” i „Manderlay”.
Obrazy von Triera, często zupełnie niesłusznie pomawianego o manipulowanie uczuciami publiczności, mają i powinny burzyć spokój sumienia. Tak z pewnością będzie z „Antychrystem”, w którym powraca wątek cierpiącej kobiety.
Jest nią Ona (nagrodzona w Cannes za najlepszą rolę Charlotte Gainsbourg), pogrążona w ciężkiej depresji po śmierci dziecka. On (Willem Dafoe) – mąż i terapeuta – zabiera ją do ich letniego domku o nazwie Eden, położonego w leśnej głuszy, by wyleczyć i przywrócić do normalności. Jego brutalna terapia słowna pozbawia ją resztek poczucia bezpieczeństwa i oparcia w mężu i popycha do zemsty (podobno jeszcze nigdy nie widzieliśmy kobiety i mężczyzny torturujących się na ekranie z równym zacietrzewieniem).
Von Trier pokazuje w „Antychryście” świat, w którym zwycięża Szatan. Świat – być może – alternatywny do tego, w którym żyjemy. Zamieszkany przez gadające zwierzęta i wynaturzonych ludzi.