Ozon zmiksował realizm z fantasy, doprawił komedią sytuacyjną i dramatem społecznym. Wyszła mu bajka bez wdzięku. Ani śmieszna, ani poruszająca czy pouczająca.
Na pozór "Ricky" to antyteza "Dziecka Rosemary". Ale zanim bohaterka Polańskiego urodziła diablątko, narastała niesamowita aura, aż do szczytu demonizmu. Zamiast efektów specjalnych wystarczyła reżyserska maestria. Ozon nie potrafił zbudować dramaturgii. Napięcie zastępuje komputerowymi obrazkami. Ricky pojawia się na świecie jako zwyczajne, acz duże dziecko.
Ma mniej więcej pół roku, kiedy z łopatek wykluwają mu się skrzydełka. Proces pokazany z obrzydliwym realizmem. Jakoś tak garmażeryjnie… Skojarzenie uprawomocnione dzięki scenie, w której matka dziwoląga porównuje jego nieopierzone skrzydełka z rozmiarami tychże u oskubanego ptaka w sklepowej gablocie. Katie wylicza, kiedy jej synek wzniesie się w powietrze – a przecież drób to nieloty. Tymczasem berbeć lata!
Pozostaje niewyjaśniona kwestia, w jakiej sprawie Ricky fruwa. Jego nieskoordynowanym przelotom brak celu, więc chyba nie jest emisariuszem sił niebieskich. Nie steruje nim boska mądrość ani chęć czynienia dobra. Niemowlaka po prostu rozpiera energia. Bystre oczka wypatrują wizualnych atrakcji, kuszących osobników w jego wieku. Wabi go każde światło. Wyrywa się ku wszystkiemu, co migocze i jarzy. Lampa, świetlówka, oświetlone szklane gabloty, bliki na jeziorze.
W kulminacyjnym momencie Ricky jak balonik zrywa się ze sznurka. Ulatuje hen, w przestworza. I szukaj wiatru w polu. Matka nękana wyrzutami sumienia chce iść w ślady Ofelii. Kiedy woda ma ją pochłonąć, na brzegu jeziora ląduje mały uciekinier. Golutki, wesolutki. Wypasiony. Z imponującymi skrzydłami. Matka odbiera to jako przekaz prorodzinny, wyznaje partnerowi miłość i zachodzi w kolejną ciążę. A gdzie podział się Ricky? Pewnie zatrudnił się jako putto.