Miałem sześć lub siedem lat, gdy tata zabrał mnie na „Akademię Pana Kleksa”. Akcję śledziłem z rosnącym napięciem. W momencie, gdy zakuta w żelazo armia wilkołaków zaatakowała baśniowe królestwo, poprosiłem tatę, żebyśmy na chwilę wyszli z sali. Mój chytry plan polegał na tym, że nie zamierzałem już wracać. Tak bardzo bałem się filmu Krzysztofa Gradowskiego.
Od tego czasu „Akademię...” widziałem kilkakrotnie i wydaje mi się całkiem sympatyczną baśnią. A przygodę mrożącą krew w żyłach siedmiolatka wspominam dlatego, że wiele współczesnych bajek wydaje mi się o wiele mniej dostosowanych do dziecięcej wrażliwości niż ekranizacja książki Jana Brzechwy według Gradowskiego.
Co z tego, że mają świetnie skonstruowane scenariusze, skrzą się dowcipem (zwykle przeznaczonym dla dorosłych), skoro mali widzowie często oglądają je z obojętnością lub strachem w oczach.
Pamiętam, jak córeczka mojej znajomej miała ochotę schować się pod fotelem, gdy zabrałem ją na disnejowskiego „Pioruna”. Bajka o sympatycznym piesku była opowiedziana wartko i z humorem. Tyle że w konwencji kina akcji, która przerażała kilkulatka.
Ani „Niania i wielkie bum”, ani „Czarodziejka Lily, smok i magiczna księga” nie wytrzymują porównania z produkcjami Disneya lub studia DreamWorks. Nie zdobędą Oscarów, nie wpłyną na oblicze popkultury. Nie przenikną do codziennego języka w formie zapożyczonych z bajek cytatów.