Baśnie, które nie straszą

Do kin weszły „Niania i wielkie bum” oraz „Czarodziejka Lily, smok i magiczna księga”. Idealne prezenty filmowe na Dzień Dziecka

Aktualizacja: 31.05.2010 12:14 Publikacja: 30.05.2010 01:01

Czarodziejka Lily, smok i magiczna księga

Czarodziejka Lily, smok i magiczna księga

Foto: materiały prasowe

Miałem sześć lub siedem lat, gdy tata zabrał mnie na „Akademię Pana Kleksa”. Akcję śledziłem z rosnącym napięciem. W momencie, gdy zakuta w żelazo armia wilkołaków zaatakowała baśniowe królestwo, poprosiłem tatę, żebyśmy na chwilę wyszli z sali. Mój chytry plan polegał na tym, że nie zamierzałem już wracać. Tak bardzo bałem się filmu Krzysztofa Gradowskiego.

Od tego czasu „Akademię...” widziałem kilkakrotnie i wydaje mi się całkiem sympatyczną baśnią. A przygodę mrożącą krew w żyłach siedmiolatka wspominam dlatego, że wiele współczesnych bajek wydaje mi się o wiele mniej dostosowanych do dziecięcej wrażliwości niż ekranizacja książki Jana Brzechwy według Gradowskiego.

Co z tego, że mają świetnie skonstruowane scenariusze, skrzą się dowcipem (zwykle przeznaczonym dla dorosłych), skoro mali widzowie często oglądają je z obojętnością lub strachem w oczach.

Pamiętam, jak córeczka mojej znajomej miała ochotę schować się pod fotelem, gdy zabrałem ją na disnejowskiego „Pioruna”. Bajka o sympatycznym piesku była opowiedziana wartko i z humorem. Tyle że w konwencji kina akcji, która przerażała kilkulatka.

Ani „Niania i wielkie bum”, ani „Czarodziejka Lily, smok i magiczna księga” nie wytrzymują porównania z produkcjami Disneya lub studia DreamWorks. Nie zdobędą Oscarów, nie wpłyną na oblicze popkultury. Nie przenikną do codziennego języka w formie zapożyczonych z bajek cytatów.

Na tle hollywoodzkiej rozrywki familijnej są schematyczne, zbyt sentymentalne. W oczach większości recenzentów pewnie nie zyskają uznania. Jednak w przeciwieństwie do konkurencji biorą pod uwagę punkt widzenia małych widzów. Ich emocje.

„Czarodziejka Lili, smok i magiczna księga” Stefana Ruzowitzky'ego pokazuje, co mogłoby się wydarzyć, gdyby dorastająca dziewczynka miała do dyspozycji zestaw zaklęć.

Starzejąca się czarownica Surundula zleca smokowi Hektorowi znalezienie następczyni, której mogłaby powierzyć tytułową księgę. Zwłaszcza że chrapkę na nią ma zły czarnoksiężnik Hieronimus. Księga trafia ostatecznie w ręce rudowłosej Lili, która musi się nauczyć odpowiedzialnie korzystać z magii.

W tym sensie film Ruzowitzky'ego przypomina „Magiczne drzewo” Andrzeja Maleszki, w którym trójka rodzeństwa mogła czarować dzięki tajemniczej mocy niezwykłego krzesła.

W obu filmach to, co realne, miesza się z tym, co fantastyczne, tak by uwzględnić sposób postrzegania rzeczywistości przez dziecko. Choć trzeba przyznać, że Maleszka – w przeciwieństwie do Ruzowitzky'ego – miał więcej inwencji w łączeniu magii z codziennością.

Przygody Lili uczą kilkuletnich odbiorców wiary we własne siły. Podobne przesłanie zawiera „Niania i wielkie bum” Susanny White. To sequel filmu z 2005 roku, w którym po raz pierwszy pojawiła się niania McPhee (świetnie zagrana przez Emmę Thompson).

Pani McPhee wygląda jak Baba Jaga. Ma wielkie brodawki na twarzy, nos jak kartofel. Chodzi ubrana na czarno i postukuje sękatym kijem. Ale już od czasów Shreka wiadomo, że brzydka powłoka może skrywać wielkie serce.

Dlatego niania zjawia się zawsze tam, gdzie rodzice potrzebują pomocy w wychowaniu pociech. A kiedy ktoś okaże jej choć cień sympatii, pięknieje. Tym razem niania McPhee pomaga zmęczonej pani Green w zapanowaniu nad trójką jej dzieci i rozkapryszonym rodzeństwem, które zostało przysłane na angielską wieś przez kuzynów z Londynu.

Film White – według scenariusza samej Thompson – zgrabnie łączy różne rodzaje humoru: od beztroskich wygłupów po czarną komedię. Jednak w pamięci pozostają przede wszystkim chwile dramatyczne, gdy mali bohaterowie zostają skonfrontowani z lękiem przed utratą rodziców.

Myślę, że po obejrzeniu tej bajki dzieci będą przygotowane do stawiania czoła trudnym zdarzeniom w przyszłym życiu równie dobrze jak po lekcjach u superniani.

Miałem sześć lub siedem lat, gdy tata zabrał mnie na „Akademię Pana Kleksa”. Akcję śledziłem z rosnącym napięciem. W momencie, gdy zakuta w żelazo armia wilkołaków zaatakowała baśniowe królestwo, poprosiłem tatę, żebyśmy na chwilę wyszli z sali. Mój chytry plan polegał na tym, że nie zamierzałem już wracać. Tak bardzo bałem się filmu Krzysztofa Gradowskiego.

Od tego czasu „Akademię...” widziałem kilkakrotnie i wydaje mi się całkiem sympatyczną baśnią. A przygodę mrożącą krew w żyłach siedmiolatka wspominam dlatego, że wiele współczesnych bajek wydaje mi się o wiele mniej dostosowanych do dziecięcej wrażliwości niż ekranizacja książki Jana Brzechwy według Gradowskiego.

Pozostało 81% artykułu
Film
„28 lat później”. Powrót do pogrążonej w morderczej pandemii Wielkiej Brytanii
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Rekomendacje filmowe: Wchodzenie w życie nigdy nie jest łatwe
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu