Zakończony wczoraj festiwal od początku zapowiadał się rewolucyjnie. Nowy dyrektor artystyczny Michał Chaciński podjął ryzykowną decyzję, stawiając na bardzo ostrą selekcję filmów. I wygrał. 12 tytułów, które trafiły do konkursu, stało się piękną wizytówką polskiego kina – różnorodnego, bogatego w indywidualności i obiecującego na przyszłość, bo promującego bardzo interesujących debiutantów.
Międzynarodowe jury najwyższymi laurami wyróżniło filmy uniwersalne, które już wcześniej odniosły sukces za granicą. "Essential Killing" Jerzego Skolimowskiego we wrześniu ubiegłego roku wyjechał z dwiema nagrodami z Wenecji, zdobywca Srebrnych Lwów "Sala samobójców" Jana Komasy została świetnie przyjęta w sekcji Panorama Special w Berlinie, a uhonorowany Nagrodą Specjalną Jury "Młyn i krzyż" jest wręcz rozrywany przez festiwale i muzea na całym świecie.
Największym przegranym festiwalu jest "Róża" Wojciecha Smarzowskiego, która w Gdyni była zdecydowanym faworytem. Zdobyła laury dziennikarzy, publiczności, dyskusyjnych klubów filmowych i festiwali kina polskiego za granicą. Ten wstrząsający obraz o powojennych dziejach Mazur, nad którymi przetacza się historia, nie- łatwo jest jednak zrozumieć obcokrajowcom. Moi koledzy, krytycy z Wielkiej Brytanii czy Węgier, odbierali opowieść o miłości rodzącej się na zgliszczach, między ludźmi wypalonymi i przegranymi, ale rzeczywiście gubili się w kłębowisku losów Niemców, Sowietów, autochtonów, przesiedleńców zza Buga.
Jednak dla nas Polaków "Róża" jest ogromnie ważna. To przecież znakomita próba rozliczenia się z naszą przeszłością. Żal, że została pominięta w werdykcie. Rodzi się pytanie, czy jury międzynarodowe sprawdza się na krajowym festiwalu.
Piękne kreacje
Jedyna nagroda, jaką jury obdarowało "Różę", przypadła odtwórcy głównej roli męskiej Marcinowi Dorocińskiemu, który dostał najgorętsze brawa podczas całej gali zamykającej festiwal.