Historia jest prosta: chłopak wikła się dla ukochanej w wojnę z gangsterami. Tego typu fabuły są zwykle domeną tanich filmów sensacyjnych klasy B. Jednak w „Drive" wyświechtane motywy zostały przedstawione z wizualnym wyrafinowaniem godnym kina autorskiego. Takiego obrazu pozazdrościliby Refnowi Wong Kar Wai i David Lynch.
Bezimienny kierowca (Gosling) z „Drive" w ciągu dnia pracuje jako mechanik w warsztacie i kaskader na planach filmowych, a nocą dorabia, wożąc gangsterów podczas rozmaitych napadów. Jest samotny i bez reszty oddany pracy. Jego życie zmienia się, gdy spotyka Irene (Mulligan) – matkę kilkuletniego chłopca. Jest w niej zakochany do tego stopnia, że nie zważając na własne bezpieczeństwo, postanawia pomóc jej mężowi (Isaac), który właśnie wyszedł z więzienia i ma do spłacenia dług wobec mafii, obrabować jubilera. Nie spodziewa się jednak, że ten skok to pułapka...
Streszczenie fabuły nie oddaje istoty filmu – najważniejszy w „Drive" jest bowiem styl. To opowieść retro przywodząca na myśl klimat thrillerów z Lee Marvinem i Clintem Eastwoodem z przełomu lat 60. i 70. A jednocześnie muzycznie osadzona dekadę później, gdy zabłysnął electropop. Ten dźwiękowo-wizualny miks doprawiony został pościgami jak z „Bullita" i krwawymi scenami przemocy a la Tarantino. Słowem – filmowe danie dla smakoszy.
I jeszcze jeden atut: Ryan Gosling, małomówny niczym Steve McQueen i czarujący uśmiechem jak Robert Redford. Ale proszę nie dać się zwieść pozorom – za chłopięcym wdziękiem kryją się dzikość i szaleństwo. Gwiazdorska rola.