Przez lata schemat był prosty. Producenci gromadzili na planie gorące nazwiska rodzimego kina oraz show-biznesu (im więcej, tym lepiej). I wrzucali taki zespół celebrycko-aktorski w prymitywnie skleconą opowieść, w której największe emocje wywoływało nachalne reklamowanie marek sponsorów i ich produktów.
Na tym tle „Listy do M." stanowią przełom. Film ma świąteczny czar i wdzięk. Jest lekki, ale nie infantylny. Ciepły i słodki, ale nie przesłodzony. Słowem – komedia romantyczna z prawdziwego zdarzenia.
Akcja rozgrywa się w Wigilię Bożego Narodzenia, podczas której splatają się losy pięciu kobiet i pięciu mężczyzn. Samotnie wychowujący synka radiowy prezenter (Stuhr) musi na polecenie szefowej wziąć nocny dyżur, więc nie spędzi świąt z dzieckiem. Pomiatany i zdradzany przez małżonkę (Dygant) policyjny negocjator (Adamczyk) postanawia jej udowodnić, że jest coś wart. Dziewczyna (Gąsiorowska), która pracuje jako śnieżynka, czyli pomoc Świętego Mikołaja, dzwoni do radia, by publicznie wyznać, że nie wierzy w miłość. Tymczasem jej kolega z pracy (Karolak) romansuje z żoną policyjnego negocjatora, ale gdy chce się z nią umówić na kolejne spotkanie, odkrywa, że ktoś ukradł mu komórkę.
W filmie śledzimy jeszcze losy przełożonej sympatycznego radiowca, jej męża, a także szefa śnieżynki (Małaszyński).
Poszczególne wątki ładnie się krzyżują, nienachalnie pokazując, że święta to czas, w którym nawet najbardziej zagubieni ludzie mogą liczyć na szczęście. Tak pełnowymiarowych postaci i błyskotliwych dialogów jeszcze w rodzimych komediach romantycznych nie było.