W tym filmie nic nie jest łatwe. Nuri Bilge Ceylan zabiera widzów w podróż przez noc. Dosłownie i w przenośni.
W ciemnościach tylko reflektory samochodów rzucają odrobinę światła na drogę wijącą się wśród pagórków Anatolii. Kawalkada co jakiś czas zatrzymuje się, z aut wysypują się mężczyźni. Policjanci, komisarz, lekarz sądowy, podobny do Clarka Gable'a prokurator ze stolicy, który rano musi wrócić do Ankary. Jest też mężczyzna, który przyznał się do zabójstwa dokonanego podczas libacji. Szukają ciała, które zakopał gdzieś wśród pól. Był zbyt pijany, żeby zapamiętać miejsce. Dlatego teraz próbują je odnaleźć, niemal po omacku.
Skrywane traumy
O morderstwie i jego przyczynach wiemy jednak niewiele. "Pewnego razu w Anatolii" to film o współczesnej prowincji tureckiej. Całkowicie realistyczny. Mężczyźni w samochodzie prowadzą takie rozmowy, jakie zdarzają się o drugiej nad razem, kiedy wszyscy chcą, żeby nużąca eskapada wreszcie się skończyła i można było wrócić do domów. Prawdziwe są sceny wizyty "notabli z miasta" u wiejskiego sołtysa, który mówi: "Trzeba morderstwa, żebyście do nas zawitali". Kiedy kilku rosłych policjantów usiłuje wpakować odnalezione ciało denata do bagażnika pełnego łopat i kanistrów – ciarki przechodzą po plecach.
A przecież przez te naturalistyczne obrazy przebija coś ulotnego i nieoczywistego. Prokurator opowiada o kobiecie, która zapowiedziała dzień swojej śmierci i umarła tuż po przebiegającym bez żadnych komplikacji porodzie. Komisarz po dodatkowym przesłuchaniu częstuje podejrzanego papierosem. Przedtem mówił, że na taki dar "trzeba zasłużyć", co więc usłyszał? Lekarz w pustym domu przegląda w laptopie stare zdjęcia, z których uśmiecha się do niego młoda żona. Domniemany morderca ma na twarzy wypisaną wielką życiową przegraną. Wdowa po ofierze patrzy na prowadzonego przez policję zabójcę, ale w jej spojrzeniu nie ma nienawiści. "Pewnego razu w Anatolii" jest też subtelną, pozbawioną sentymentów, uniwersalną opowieścią o współczesnej moralności.