„Dziedzictwo Bourne'a" to dowód, że masowa kultura nie potrafi się rozstać z popularnymi bohaterami. A właściwie z kurami, które znoszą złote jaja.
Po śmierci Roberta Ludluma – literackiego ojca Jasona Bourne'a – na rynku księgarskim pojawiła się kolejna część przygód jego bohatera. „Dziedzictwo Bourne'a" napisał w 2004 roku Eric van Lustbader, jak zapewniali wydawcy, „na podstawie notatek Ludluma". Książka miała kiepskie recenzje, ale za to na okładce dużymi literami wypisano, że oto wraca bohater słynnych bestsellerów. Do dzisiaj ukazało się sześć następnych powieści Lustbadera. Ostatnia z nich, „Imperatyw Bourne'a", miała premierę 5 czerwca 2012 roku.
Podobnie jak rynek wydawniczy, z przynoszącej majątek serii nie chciało zrezygnować kino. Paul Greengrass, reżyser dwóch ostatnich części, „Krucjata Bourne'a" i „Ultimatum Bourne'a", nie był już zainteresowany kontynuowaniem pracy nad cyklem. Odtwórca tytułowej roli Matt Damon ogłosił, że definitywnie żegna się ze swoim niepokornym agentem. Ale trzy filmy z Bourne'em zarobiły prawie miliard dolarów i z takiej pozycji łatwo się nie rezygnuje.
Tony Gilroy, który dotąd jako scenarzysta adaptował na ekran powieści Ludluma, wymyślił nową formułę filmu. A że w ostatnim czasie z powodzeniem spróbował swoich sił jako reżyser (realizując m.in. świetnego „Michaela Claytona"), w nowej produkcji stanął również za kamerą. I tak powstał Bourne bez Bourne'a.
Widzowie odkryją więc, że CIA stworzyło znacznie więcej tajnych programów niż Treadstone, z którym miał do czynienia Bourne. Agentów na potrzeby Departamentu Obrony szkoli się, a właściwie formuje, w programie Outcome. Ludzie do niego wytypowani zażywają medykamenty, które wzmacniają ich siłę i potencjał intelektualny. To eksperyment ważny w czasie nieustannego zagrożenia i walki z terroryzmem, ale wątpliwy etycznie. Chodzi przecież o kontrolę ludzkiego mózgu.