Nie ma znaczenia, czego aktor Maciej Stuhr nie wie o bitwie pod Cedynią. Nie ma również znaczenia, czego reżyser Władysław Pasikowski nie wie o stosunkach polsko-żydowskich. Nie ma to żadnego znaczenia dopóty, dopóki obaj zatrzymują swoje mniemania dla siebie lub dzielą się nimi najwyżej z rodziną lub w gronie bliskich przyjaciół.
A co, jeśli aktor postanawia wystąpić w roli znawcy dziejów Polski i autorytetu moralnego? Kiedy reżyser usiłuje przekuć swój brak wiedzy w filmowe dzieło?
Aktor naraża się najwyżej na zasłużone pośmiewisko. Reżyser niestety może zrobić krzywdę nie tylko sobie samemu.
Nie chcę się spierać ani ze Stuhrem, ani z Pasikowskim o historię. Ani ja nie jestem specjalistą w dziedzinie dziejów Polski, ani nie jest nim żaden z tych panów. Nie zamierzam też przesądzać, czy rzeczywiście w czasie wojny Polacy palili Żydów w stodołach i chałupach po to, aby przejąć ich majątki.
Mój zarzut wobec „Pokłosia" dotyczy najbardziej współczesnej współczesności. Na początek jednak zastrzeżenie. Oczywiste jest, że film fabularny nie może odzwierciedlać codzienności. Z natury rzeczy musi przedstawiać świat bardziej gęsty od rzeczywistego, konflikty bardziej wyraziste, sytuacje bardziej ekstremalne.
Przy tym wszystkim jednak autorzy filmu – a głównym autorem jest reżyser – muszą zachować choć pozory, że opowiadana przez nich historia mogłaby się zdarzyć naprawdę. Jeśli narysują ją zbyt grubą kreską, wychodzi groteska. Niezamierzona.
Tak jest w przypadku „Pokłosia". Wstyd się przyznać, ale w czasie oglądania najbardziej poważnych i dramatycznych scen tego filmu nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Śmiałem się, gdy grany przez Stuhra młody polski rolnik okazał się namiętnym kolekcjonerem żydowskich nagrobków i płynnie odczytywał z nich hebrajskie napisy. Śmiałem się, gdy jego starszego brata po wiejskich drogach śledził tajemniczy samochód z antysemitami i gdy na ścianie obory pojawił się olbrzymi wymalowany białą farbą napis: „Żydzi won!". Nie potrafiłem serio potraktować sceny, gdy ten sam bohater zakłada garnitur i białą koszulę, choć planuje kopanie w błocie dołu, i potem, gdy – jak grabarz z Hamleta – spogląda na trzymaną w dłoni czaszkę. Niestety, śmiałem się do rozpuku również wtedy, gdy zobaczyłem upozowanego na Chrystusa Macieja Stuhra ukrzyżowanego na drzwiach od stodoły.
Wiem, że nie wypada. Że powinienem oglądać „Pokłosie" z powagą i smutkiem, może ze wzruszeniem i wyrzutami sumienia odczuwanymi w imieniu całego naszego narodu, skażonego grzechem antysemityzmu. Ale Pasikowski, przedstawiając ów antysemityzm w postaci karykaturalnej, absurdalnie wyolbrzymionej, nierzeczywistej, nie dał mi takiej szansy. Nakręcił film, który każdemu mieszkańcowi Polski musi wydać się groteskowo nieprawdziwy.
Szanowny Panie Reżyserze, jeśli tak naprawdę ma wyglądać polski antysemityzm, to oczywiste jest, że polski antysemityzm nie istnieje. Dał pan argumenty piewcom narodowej niewinności.