Pod choinkę lubię dostawać tylko dwie kategorie książek – te pięknie wydane i takie, dla których warto zarwać noc. Polecam biografię „Humphrey Bogart. Twardziel bez broni" napisaną ze swadą przez Stefana Kanfera.
Najwytrawniejsi hollywoodzcy wyjadacze nie wymyśliliby lepszego pseudonimu dla gwiazdy srebrnego ekranu. Humphrey Bogart: przyznają państwo, brzmi intrygująco, lekko snobistycznie i ciut demonicznie. Tymczasem aktor, uznany przez Amerykańską Akademię Filmową za największą męską legendę w historii kina, po prostu tak się nazywał. Ceniony krytyk i dziennikarz „Time'a" opisuje niebanalną historię amerykańskiego snu à rebours. Humphrey to nazwisko panieńskie matki, nadane pierworodnemu synowi nietuzinkowej rodziny.
Przyszły bohater „Sokoła maltańskiego", „Casablanki" i „Afrykańskiej królowej" urodził się w familii należącej do nowojorskiej socjety. Ojciec był lekarzem, a matka jedną z najbardziej wziętych artystek swej epoki, ilustratorką książek i sufrażystką. Bogart nie wstąpił w szeregi wielkich wytwórni filmowych dla pieniędzy i społecznego awansu, w przeciwieństwie do wielu kolegów z branży.
Został gwiazdą filmową trochę na przekór własnej klasie społecznej, która chciała w nim widzieć lekarza czy polityka. Był buntownikiem relegowanym z prestiżowych szkół, nierzadko nieudacznikiem, a w fachu aktorskim zabłysnął po czterdziestce. Miał niesymetryczną twarz i za dużą głowę, był niski i niezbyt proporcjonalny, ale nieodparcie atrakcyjny. Jego seksapil działa na kolejne pokolenia kobiet.