Smarzowski w krainie Simpsonów

„Drogówka", jeden z najbardziej oczekiwanych w tym roku polskich filmów, właśnie wchodzi na ekrany naszych kin. Jej reżyser Wojtek Smarzowski, twórca genialnego „Wesela" czy „Róży", słynie z małomówności. Woli, żeby przemawiały za niego filmy: bezkompromisowe, ostre w przekazie, dotykające wstydliwych tematów. Nam dał się namówić na rozmowę o polskiej brzydocie i martyrologii. – Stachura napisał: „Świata nie zmienię, ale trąbić mogę". No, to ja trąbię siekierą – objaśnia „Przekrojowi" Smarzowski, który bez siekiery filmu nie nakręci.

Aktualizacja: 03.02.2013 20:56 Publikacja: 03.02.2013 20:53

Smarzowski: – Prawo jest dzisiaj ignorowane nie tylko przez przeste?pco?w, ale i przez tych, kto?rzy

Smarzowski: – Prawo jest dzisiaj ignorowane nie tylko przez przeste?pco?w, ale i przez tych, kto?rzy powinni teoretycznie stac? na straz?y praworza?dnos?ci.

Foto: Next Film/Film IT, Krzysztof Wiktor Krzysztof Wiktor

Wywiad z tygodnika "Przekrój"

Ma pan szacunek do państwa jako instytucji?

„Drogówka" opowiada o słabości państwa, które nie potrafi wyegzekwować stanowionego przez siebie prawa. Rozumiem, że stąd pytanie o szacunek do państwa lub jego brak.

Polecamy - Arkadiusz Jakubik. Nie rób scen

Film jest oczywiście bezpośrednią inspiracją. Ale również pana punkowa przeszłość. Jako zatwardziały punkowiec powinien pan być anarchistą, czyli negować samą ideę istnienia państwa.

Jest dużo rzeczy, które mi się nie podobają w Polsce, i robię o tym filmy. „Drogówka" traktuje o korupcji, ale też obnaża jej przyczyny. Prawo jest dzisiaj ignorowane nie tylko przez przestępców, ale i przez tych, którzy powinni teoretycznie stać na straży praworządności. Łatwo się pogubić.

Polityka – pana zdaniem – z natury jest brudną dziedziną?

Jesteśmy młodą demokracją, więc proporcje cały czas się zmieniają. Ale to u nas standard, że poseł przez całą kadencję chce się nachapać, a nie rozwiązywać problemy swoich wyborców. Być może w tych krajach, w których demokracja jest bardziej rozwinięta, władza jest szara. Nie czarna, tylko szara. Mniej brudna.

To jak prosty człowiek może zmieniać sytuację w państwie? Czy na przykład powinien na znak protestu przeciw korupcji bojkotować wybory?

Nie bojkotuję wyborów, to głupie rozwiązanie. Ale jestem reżyserem, a nie politykiem. Jeśli protestuję, to za pomocą swoich filmów. Robię filmy o tym, co mnie boli. Na różnych poziomach. Jeśli widzę śmieci obok swojego domu w lesie, robię o tym scenę.

Polska jest ładna, kiedy napada śniegu, kiedy opadnie mgła albo wszędzie tam, gdzie nie ma ludzi. W innych okolicznościach jest niestety przeważnie brzydka. Każdy buduje, jak chce i jak potrafi. A ponieważ nie jesteśmy najbogatsi, to siłą rzeczy budujemy z tego, co najtańsze i byle jakie. No i najważniejsze to zacząć od ogrodzenia, żeby ci nikt pustaków nie podpieprzył. Każdy przepis można obejść, to, co dzisiaj jest parkiem krajobrazowym czy narodowym, jutro może przestać nim być. Brak wizji i brak architekta przestrzeni. Nie cieszy mnie to, tylko boli. I dlatego ta Polska tak wygląda w moich filmach.

Zwiastun filmu „Drogówka"

Chyba nie tylko nasza architektura pana odrzuca, ale i mentalność?

Oczywiście, bo to się ze sobą łączy. Jak dzieci w klasie mają ściany w kolorze kupy, bo żółta farba jest najtańsza i najbardziej praktyczna, to uodparniają się na brzydotę. Kulawa estetyka wpływa na te dzieci, które w dorosłym życiu nie dostrzegają już tego, że wjazd do Warszawy przypomina upstrzony tablicami jarmark, a kostka bauma to szczyt marzeń każdego sołtysa. Brzydota pcha się do naszych głów.

Zatruwa je też tania wódka?

Nie przesadzajmy. Chociaż gorzała jest obecna w moich filmach.

To eufemizm – wódka leje się u pana strumieniami. Jest oddzielnym bohaterem „Wesela" czy „Drogówki".

Tak, ale sposób picia w Polsce ulega przemianie.

W dużych miastach, w pewnych środowiskach – tak. Ale jeśli mówimy o Polsce jako takiej, to rewolucji na razie nie ma.

Powiedzmy, że ten okres transformacji trwa trochę dłużej, niż zakładaliśmy. Ale na polskich ulicach widać mniej pijaków. Zastępują ich faceci w garniakach, którzy czekają do piątku, żeby dać w palnik. Z powodu prostego lęku o byt ci panowie nie przychodzą do pracy narąbani.

Za to policjantom z „Drogówki" na służbie zdarza się golnąć.

Nie, tylko jeden ma takie hobby.

A co z autokarem pijanych policjantów, którzy wracają z wycieczki i śpiewają „Białego misia"?

O przepraszam, wtedy to oni są już po służbie. Policjant ma prawo wychylić kieliszek lub dwa po pracy. Dla odreagowania stresu.

Polski policjant po służbie przede wszystkim zrzuca mundur. Inaczej chorwacki. W filmie pada takie stwierdzenie, że w Chorwacji policjant po pracy idzie na kawę w mundurze, bo jest dumny z tego, że jest policjantem, co w Polsce jest trudne do wyobrażenia.

W Chorwacji policjanci są po to, żeby pomagać kierowcom, a nie po to, żeby wlepiać mandaty i nabijać statystyki. Widziałem taką sytuację, kiedy jechałem przez Chorwację: samochody pędzą szosą znacznie powyżej dozwolonej prędkości, na poboczu stoi radiowóz, jeden z policjantów śpi na masce z otwartą japą, bo gorąco, a drugi leniwie pokazuje dłonią, żeby zwolnić. Bez suszarki, bez pościgu i bez mandatów, które wystąpiłyby u nas w analogicznym przypadku. W Polsce policjanci są postrzegani jako ci, którzy mają złapać i ukarać.

Pokazuje pan Polskę jako kraj nieatrakcyjny estetycznie, zamieszkany przez ludzi z podupadłą moralnością. Zrobiłam sobie maraton Smarzowskiego w ten weekend: „Drogówka", „Dom zły", „Róża". I w pewnym momencie wyłączyłam projektor, bo to przytłacza.

Nie sądzę, żeby zwykły widz aplikował sobie naraz taką dawkę mojego kina. Na szczęście istnieje też grupa odbiorców o podobnej do mojej wrażliwości, która głosuje na te filmy, bo kupuje bilety i chodzi do kin.

Oczywiście, bo to jest świetnie zrobione. „Drogówkę" ogląda się z zapartym tchem. A przekaz, mocno depresyjny, dociera do widzów z lekkim opóźnieniem.

No dobrze, odwróćmy sytuację. Niech pani powie, jak postrzega pani Polskę. Polska jest ładna czy brzydka?

Nie da się odpowiedzieć jednoznacznie na to pytanie. Jest i ładna, i brzydka. Na pewno nie jest dla mnie miejscem, w którym ludzie biegają z siekierami i ciągle upadają w błoto. Myślę, że jest wiele pięknych historii w tym kraju.

I są reżyserzy, którzy to pokazują. Takich twórców jak ja jest mniej – większość opowiada właśnie o tej ładnej, jasnej stronie rzeczywistości. Moje filmy są pokolorowane, mają rozmaite odcienie. Może sceneria u mnie bywa odpychająca, ale ludzie potrafią zachować się porządnie. Nie idę wyłącznie w mrok, chociaż przyznaję, że mam celownik przekrzywiony w kierunku brzydoty i skatologii.

A dlaczego tak bardzo intryguje pana słabość człowieka, ten moment, w którym on upada?

Zło jest dużo bardziej fascynujące dla kina niż dobro. Tu też nie otwieram żadnych drzwi, myślę, że wiele filmów na tym bazuje.

Sierżant Ryszard Król z „Drogówki" jest romantycznym bohaterem, który walczy ze złem. To współczesny superman, który stara się rozbić system.

No i widzą panie, ile jest światła w tym filmie (śmiech). Policjanci z „Drogówki" mają wewnętrzny kodeks, którego przestrzegają. Nawet jeśli dla nas wydaje się on przewrotny. To trudny, męski świat.

W jaki sposób pan go zgłębiał? Prowadził pan terenowe badania, przesiadywał na komisariatach?

Nie, tak się złożyło, że robiłem wcześniej program pod tytułem „Drogówka". Jeździłem na tylnym siedzeniu radiowozu, filmowałem policjantów w trakcie służby. Najlepszych na komendzie, no wiadomo, dali mi najlepszych. Stamtąd wziąłem tylko sposób wyrażania się, język, może klimat „Drogówki", ale nie sytuacje. Te wziąłem z własnego życia, z opowieści znajomych. Moja praca polega na tym, że przyswajam bardzo wiele elementów, ładuję dynię i kiedy dochodzi do pisania konkretnej historii, rzeczy, o których myślałem, że je zapomniałem, nagle wyskakują. Z tych wszystkich elementów buduję swój filmowy świat. Dałem ten scenariusz do przeczytania kilku policjantom, żeby sprawdzili go pod kątem merytorycznym, pokazałem im też zmontowaną wersję filmu.

Jaka była ich reakcja?

Oni to odebrali przede wszystkim jako opowieść o ludziach, nie wzięli tego do siebie. Podobał im się ten świat, który przedstawiłem w „Drogówce", powiedzieli, że wiarygodnie. Spojrzeli na to jak na historię kryminalną.

Aż ciężko uwierzyć w to, że nie mieli żadnych zarzutów, że nie odebrali filmu jako ujmy na swoim policyjnym honorze.

Powiedzieli jedną rzecz – że takie sytuacje, które obrazuję w „Drogówce", miały miejsce w niedalekiej przeszłości, natomiast teraz w polskiej policji jest już inaczej. Prawdopodobnie dlatego, że istnieje system kamer w radiowozach, który powoduje, że na mniej można sobie pozwolić.

Pewnie trudniej o przekazanie łapówki, ale ciężki żart można powiedzieć zawsze. Policjanci z „Drogówki" to niestety rasiści i seksiści.

Jeden jest rasistą, drugi jest seksistą, ale nie można powiedzieć, że oni wszyscy tacy są. Każdy z nich jest inny. Ta jedna komenda jest odbiciem naszego społeczeństwa. Spojrzenie w lustro nieraz boli. Ja już się przyzwyczaiłem, po „Weselu" krzyczeli: „Panie Smarzowski, jak pan pokazał nasze społeczeństwo?!".

Uodpornił się pan na to? A może pan to lubi?

Nie, mnie to chyba nie interesuje. To ciekawe dowiedzieć się, jak ludzie odbierają mój film po premierze, ale nie cierpię z powodu krytyki, bo recenzji swoich filmów nie czytam wcale. Zbyt wiele energii musiałbym poświęcić na trawienie tego, na obronę psychiczną przed tym przekazem. W Internecie można wszystko, więc ludzie na luzaku pod każdym artykułem, czy o filmie, czy o piłce nożnej, smarują: „ty chuju, ty pedale, ty Żydzie". Przez moje podejście omija mnie pewnie również wiele miłych momentów, na przykład recenzje „Róży" w większości były bardzo pozytywne.

Na pewno pokazuje pan filmy bliskim osobom, nim wypuści je w świat. Na czyją opinię czeka pan w wyjątkowym napięciu?

Mam wypracowaną metodę. Kiedy piszę scenariusz i dobijam do wersji, którą uważam za zamkniętą, wysyłam ją do mojego, nazwijmy to, nieformalnego zespołu filmowego. Jeżeli trzy osoby zwracają mi uwagę na jedną rzecz, to byłbym niemądry, gdybym się nad tym nie zastanowił. Tak samo ma się sprawa z montażem. W tej grupie oceniających znajdują się ludzie niekoniecznie związani z filmem, na przykład inżynier czy psycholog. Czasem to przybiera charakter testu, jak w przypadku „Domu złego", gdzie sprawdzaliśmy, czy dla widzów Środoń chciał zabić Dziabasów czy nie. Wbrew pozorom o tym decydowało jedno ujęcie, to z siekierą. Jeśli wydłużaliśmy je o parę klatek, to widzowie byli przekonani, że on chciał ich zabić, jeżeli skracaliśmy – uważali, że nie chciał. Zależało nam na fermencie, na niepokoju. Praca montażowa, moja i Pawła Laskowskiego, polega na ciągłych cięciach – testujemy, ile jeszcze możemy uciąć, żeby podkręcić akcję, ale żeby jednocześnie nie stracić uwagi widza.

A pan jest dobrym psychologiem, zna się pan na emocjach?

Na swój mały, skromny, reżyserski użytek – myślę, że tak.

Nie jest pan zbyt rozgadany, ale rozumiem, że potrafi pan słuchać i obserwować. Zawsze ustawia się pan w pozycji obserwatora, także w życiu?

Taki Wernyhora jestem. Stoję narąbany w rogu sali weselnej i obserwuję.

A kiedy pan się rozgaduje? Zdarzają się takie momenty?

Powiem tak: nie w wywiadach.

To już zauważyłyśmy...

Myślę, że i tak bardzo dużo zdań podrzędnie złożonych, z podmiotem i z orzeczeniem, z siebie wyrzuciłem.

A to wcale nie koniec. Proszę powiedzieć, dlaczego w każdym pańskim filmie pojawiają się stałe elementy, takie jak pożar czy siekiera. To pańska sygnatura?

Można jeszcze dodać, że na koniec każdego filmu kamera jedzie do góry (śmiech). Tak, bawię się tymi klockami, chociaż nie jest to dla mnie priorytet. To nie ma wielkiego znaczenia.

Siekiera ma chyba znaczenie symboliczne? Nad kim ona wisi?

Stachura napisał: „Świata nie zmienię, ale trąbić mogę". No, to ja trąbię siekierą. Podkreślam jednak, że tego nie projektuję, tak się to ułożyło. Muszę mieć jakąś radość z pracy i mimo tych ciężkich tematów, które poruszam, coś muszę nabroić. Cytaty, odniesienia, żarty, czyli ujęcia na granicy percepcji, o których wie tylko montażysta i ja. Takie, że jak się siedzi w kinie, to się ich nie zauważa, bo one trwają za krótko.

I co przemycacie w ten sposób?

Zapraszam do przewijania moich filmów klatka po klatce.

Powiedział pan wcześniej, że nie czyta recenzji. A co pan czyta właściwie?

Trudno mi ostatnio znaleźć coś, co – prędzej czy później – nie sprowadziłoby się do pracy zawodowej. Z powodu braku czasu lubię krótkie formy – opowiadania, reportaże. Czytam dużo o Wołyniu, bo przygotowuję się do filmu. Robię również film na podstawie prozy Pilcha, więc na okrągło czytam „Pod mocnym Aniołem".

A także – w ramach przygotowań do „Anioła" – całą alkoholową literaturę: Bukowskiego, Lowry'ego, Thompsona, Jerofiejewa?

Obowiązkowo.

Czyta pan czasem coś wyłącznie dla przyjemności, a nie w ramach przygotowań do filmu?

Nie tak dawno sporo bajek, ale przestałem, bo moi synowie na szczęście zaczęli czytać sami. Uwielbiałem na przykład „Krecika w mieście". Kapitalna rzecz.

„Baśnie braci Grimm" też?

Nie, nie.

Chociaż to baśnie w pańskim stylu.

I dlatego nie mam w nich czego szukać. Poza tym intrygują mnie rzeczy, których sam nie potrafiłbym wymyślić. Oglądam różne filmy, natomiast zostają mi w głowie autorskie historie, jak „Młyn i krzyż" Majewskiego lub kino Michaela Hanekego, Beli Tarra, Kim Ki Duka, Aleksieja Bałabanowa czy jeszcze kilku. Lubię poetów i porąbańców.

A któremu z reżyserów pan zazdrości?

Tych, których wymieniłem, podziwiam, ale żadnemu nie zazdroszczę. Niesamowite w kinie jest to, że możemy poznać tyle różnych światów i wrażliwości.

Może kiedyś zazdrościłem warunków, w jakich niektórzy realizują swoje filmy, lub częstotliwości pracy, ale teraz nie mam na co narzekać. Pomysłów mi nie brakuje i robię film po filmie. Zobaczymy, jak długo.

Ogląda pan filmy młodych reżyserów? Coś ciekawego dzieje się w młodym kinie?

Kibicuję Julce Kolberger, Łukaszowi Ostalskiemu i Kubie Radejowi. Nie prowadzę zajęć ze studentami, bo uważam, bez kokieterii, że najpierw coś trzeba w życiu zrobić. Ale gdybym miał uczyć młodych, zacząłbym od wspólnego oglądania „Simpsonów". Proszę tak na mnie nie patrzeć! Tam jest wszystko. Poczucie humoru, zderzenie rzeczy komicznych i tragicznych, skrót montażowy, mistrzowska lekcja tego, jak oszołomić widza, a jednocześnie opowiedzieć mu coś mądrego o nas. O ludziach. To jest dla mnie podstawowy podręcznik reżyserii.

Co jest dla pana największym reżyserskim wyzwaniem?

Najtrudniejszy jest proces wymyślania. Teraz, kiedy piszę scenariusz filmu o Wołyniu, muszę przyswoić bardzo dużo tekstów, wspomnień, prac historycznych. Muszę to sobie wyobrazić, a dalej – pogodzić się z tym, że było tak, a nie inaczej. I dlatego to trwa. Muszę ułożyć treatment filmu. Potem to pisanie to jest już – nie powiem, że przyjemność, bo w przypadku Wołynia to byłoby złe słowo – stanowczo prostsze. W przypadku „Drogówki" rok na napisanie scenariusza oraz konsultacje był wystarczający, a jeśli chodzi o Wołyń, to już siedzę nad tym od roku i dopiero zaczynam pisać. Film filmowi nierówny.

Skąd pomysł, żeby zrobić film o rzezi wołyńskiej?

Nie wiem, myślę że „Róża" mnie otworzyła troszeczkę. Chociaż gdy już ją nakręciłem, to pomyślałem: nigdy więcej filmu historycznego, bo robić historyczny film bez poważnych pieniędzy to masakra. Takie kino wymaga finansowego rozmachu. Z drugiej strony reakcja widzów po „Róży", głównie kobiet, sprawiła mi dużo satysfakcji. To jest emocjonalny film o miłości, ale o jego wadze decyduje tło, czyli opowieść o wynarodowieniu Mazurów. Dotknęliśmy chyba czegoś, co mógłbym nazwać misją kina. Podobnie jest z rzezią wołyńską. Mamy na jej temat teoretycznie sporą wiedzę, ale właściwie nie jest to wiedza powszechna. Dopiero film może wprowadzić temat Wołynia i Podola do masowej świadomości. Nie wierzę, że film może zmienić świat, ale wierzę, że może coś upowszechnić.

Kino historyczne jest w Polsce popularne, ale zupełnie innego typu niż pańskie. My, Polacy, kochamy filmy, które pokazują nas w pozytywnym świetle, jako naród ciemiężonych, lecz dzielnych ludzi.

Nie umiemy robić tego tak jak Amerykanie, którzy mimo wylewającego się z ekranu patosu potrafią utrzymać uwagę widzów i napięcie do końca. My z tym mamy problem – jak powstaje film o postaci historycznej, no to od razu pomnik i na kolana.

Nieraz mówi pan o „swoich aktorach". To trafne określenie, bo powstało już coś na kształt aktorskiej drużyny Smarzowskiego. Z tymi samymi aktorami wchodzi pan w kolejne filmy.

Słyszę to ciągle i nie rozumiem, dlaczego to jest aż tak akcentowane. W końcu reżyserzy często pracują z tymi samymi aktorami.

W polskim kinie chyba wcale nie dzieje się tak często. Może Woody Allen ma „swoich aktorów", ale polscy twórcy rzadko działają w ten sposób.

Nie wiem, ja się tego nie boję. Spójrzcie na Arka Jakubika. On w każdym moim filmie zagrał inaczej. To jest dobry aktor, który za każdym razem odsłania przed nami coś nowego.

Czego pan szuka w aktorze?

Realizmu. Szukam prawdy, żeby – jak to powiem, to szkliwo spadnie mi z zębów – aktor był, a nie grał. Jestem wyczulony na fałsz przed kamerą. I tak naprawdę moja praca z aktorem polega na tym, że przegadujemy scenariusz, motywacje postaci. To jest to, co przed zdjęciami chcę od aktorów uzyskać, a potem właściwie już nie musimy rozmawiać, bo otaczam się dobrymi aktorami i oni to wszystko realizują sami.

Bywa pan nieprzyjemny dla aktorów? Bo na razie rysuje pan cukierkowy obraz tej współpracy. Potrafi pan tupnąć nogą, uderzyć w stół?

Nie ma takiej potrzeby. Lubię swoją pracę, umiem reagować na stres, ale nie szukam konfliktu. Jest grupa ludzi, którym konflikt jest potrzebny, bo ich napędza. A ja jakoś inaczej dochodzę do tego, co jest na ekranie. I w ogóle nie przypominam sobie konfliktów.

A konfliktowy aktor byłby dla pana problemem? Taki, który się stawia i nie chce realizować pana zamysłów?

Pracuję z konfliktowymi aktorami.

A którymi?

Nie będę wymieniał nazwisk, nie podpuszczą mnie panie. No więc zdarzają się konfliktowi, ale większy problem miałbym z tymi, którzy gwiazdorzą. Nie mógłbym pracować z aktorem, który chciałby podporządkować sobie film. Wszyscy w zespole są równi. Widać to na przykład w „Domu złym" – sporo bardzo dobrych aktorów i wszyscy grają do jednej bramki.

Pan często powtarza, że nie lubi mówić o kinie, woli je robić, i że pana filmy przemawiają za pana. Tymczasem coraz częściej aktorzy i reżyserzy występują w mediach w charakterze ekspertów w rozmaitych dziedzinach. Czy aktor albo reżyser może być w ogóle autorytetem poza kinem?

Każdy może robić ze swoim życiem, co chce, i ze swoimi opiniami też. Ja mam inaczej. I już.

Nie korciło pana nigdy, żeby wykorzystać ten potencjał społecznego zaufania, który pan zyskał przez robienie dobrego kina, i wypowiadać się publicznie na ważne tematy?

Zyskałem społeczne zaufanie przez robienie filmów, które szkalują Polskę? Jak mi się to udało? (śmiech). Nie, to kompletnie nie moja bajka.

Zdarza się, że dziennikarze dzwonią z pytaniem, na kogo będzie pan głosował albo co pan sądzi o fotoradarach?

Rozmawiam tylko o filmach, i to z reguły przy okazji premiery. Na pewno nie rozmawiam o życiu prywatnym, bo to sobie oddzielam. Film nie jest dla mnie najważniejszy, wbrew pozorom. I nie jest też tak łatwo do mnie zadzwonić.

No to, korzystając z okazji, co pan sądzi o fotoradarach? Sporo teraz zamieszania wokół nich.

A to nie jest kampania „Drogówki"? (śmiech) Myślałem, że jest. Po premierze filmu pewnie policja szybko zabierze mi prawo jazdy i przestanę się przejmować fotoradarami. Będę jeździł autobusem. Ale te fotoradary wydają mi się tematem zastępczym. Nie chodzi o to, żeby było bezpieczniej, tylko żeby karać. Państwo też musi coś z siebie wykrzesać. „Najłatwiej to nastawiać znaków", mówi zatrzymany kierowca w „Drogówce".

Zrobił pan film o państwie, które od wewnątrz toczy korupcyjna choroba. Czy jest pana zdaniem taka partia, która może w Polsce coś zmienić?

Interesują mnie ludzie, a nie partie. Polityka mnie nie interesuje. A już na pewno nie mam ochoty gadać o niej w gazecie.

Właściwie dlaczego nie?

Już pani powiedziała, że jestem anarchistą. No więc jestem anarchistą.

Ale to nie jest przekaz konstruktywny, jest bardziej odrzucaniem systemu niż wiarą w jakąś teorię. A ja pytam, jaka pana zdaniem jest alternatywa.

Należę do takiej licznej grupy ludzi, która potrafi zło nazwać, ale nie potrafi go uleczyć, i tego się trzymajmy.

Jest pan patriotą?

Myślę, że tak.

A co to dla pana znaczy być patriotą w dzisiejszych czasach?

Płacę podatki, wychowuję ekologicznie dzieci.

Ale ekologia to po prostu zdrowy rozsądek. Tak można żyć i w Polsce, i w Honolulu.

Podatki płacę w Polsce, nie w Honolulu. To naprawdę o czymś świadczy. Są też momenty, powiedzmy o zabarwieniu patriotycznym, kiedy się wzruszam. Na przykład gdy słyszę nasz hymn na boisku przed meczem. Jest dużo cech, które lubię w Polakach.

Na przykład?

Lubię naszą gościnność. Cenię zaradność, honorowość, przywiązanie do tradycji. Sęk w tym, że te dobre cechy łatwo zmieniają się w wady. Bo od zaradności blisko do cwaniactwa. Tak jak od przywiązania do tradycji blisko do ksenofobii, od honorowości do pieniactwa. Dlatego boję się patriotycznego patosu.

Były takie chwile, że chciał uciec z Polski?

Był moment, kiedy myślałem, że wyjadę z kraju. To było wtedy, gdy bardzo długo nie mogłem zadebiutować. Czułem, że się marnuję, bałem się, że się zestarzeję i nie zrobię filmu, a gdzieś tam wierzyłem, że mam potencjał.

Wtedy pan wyjechał do Niemiec?

Tak, na krótko. Ale to był wyjazd zarobkowy. Wyjechałem, żeby zarobić pieniądze na wynajęcie mieszkania w Warszawie. O wyjeździe na dłużej myślałem później, ale wtedy niespodziewanie zacząłem robić filmy.

Czy wyobraża pan sobie, że kiedyś zrobi pan film nie o Polsce? Że przestanie nas pan kiedyś tą Polską dręczyć?

Dręczyć? Myślę, że gdybym miał robić film za granicą, to dotyczyłby Polonii.

Nie ma ucieczki przed Polską?

Nie. Wszystkie moje projekty są mocno osadzone w naszej rzeczywistości, ale przez to, że motywacje bohaterów są klarowne, wydaje mi się, że są uniwersalne. „Róża", o której ktoś powiedział, że jest niezrozumiałą historią poza Polską, wciąż jeździ po świecie, jest zapraszana na festiwale do krajów tak odmiennych kulturowo, jak Indie, Egipt czy Zimbabwe. I nawet dostaje tam nagrody i wyróżnienia. Ja też chętnie oglądam filmy z innych zakątków świata, żeby się czegoś o nim dowiedzieć.

A gdyby pan miał uzupełnić takie zdanie: „Lubię Polskę, bo..."

„...bo to jest mój kraj, tu się urodziłem i tu pewnie umrę".

Wywiad z tygodnika "Przekrój"

Ma pan szacunek do państwa jako instytucji?

Pozostało 100% artykułu
Film
Rekomendacje filmowe: Komedia z Ryanem Goslingiem lub dramat o samobójstwie nastolatka
Film
Cannes 2024: Złota Palma dla Meryl Streep
Film
Mohammad Rasoulof represjonowany. Władze Iranu chcą, by wycofał film z Cannes
Film
Histeria - czyli historia wibratora
Film
#Dzień 6 i zapowiedź #DNIA 7 – w stronę maja, w stronę słońca
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił