Najczęściej chodzi w skromnej, gładkiej sukience; czasem pojawia się w halce, niekiedy całkiem goła. Shirley nie wstydzi się swego ciała, ale też nie eksponuje wdzięków. Nie podkreśla urody makijażem, nosi grzeczne uczesanie, jako blondynka czy brunetka. Pomimo braku jakiejkolwiek zewnętrznej ekstrawagancji przyciąga uwagę. Bo to sfinks, niepokojąca zagadka. Co kryje się za jej biernością, ospałymi ruchami, twarzą niemal pozbawioną mimiki? I czemu, u diabła, ta dziewczyna się nie starzeje?
Tak zdecydował Gustav Deutsch. Jednak to nie austriacki reżyser stworzył postać Shirley – prototyp znalazł na obrazach Edwarda Hoppera. Podarował kolejne życie kobiecie z obrazów amerykańskiego malarza, obsadzając ją w roli aktorki offowego teatru.
Głos z offu
Poznajemy ją w Nowym Jorku lat 30. i towarzyszymy przez kolejne trzy dekady. Jej życie splata się z wydarzeniami przełomowymi dla Ameryki: wielki kryzys, druga wojna światowa, czas zimnej wojny i rasistowskich nagonek. Najpierw jest w jej życiu partner, potem Shirley zostaje sama, wyrusza do Europy z planami powrotu na scenę. Na pozór pozostaje na wszystko obojętna. Przystaje na swój los ze stoickim spokojem. Tak jak Hopper, Deutsch pozbawił swoją bohaterkę umiejętności uzewnętrzniania emocji. Przytłumiona, depresyjna, niezdolna do głębokich związków. Neurotyczna osobowość naszych czasów. Jednak Shirley nie jest odklejona od rzeczywistości. Choć na ekranie milczy, jej głos dobiega z offu. Widz ma wrażenie, że słyszy jej myśli. Shirley komentuje wydarzenia, analizuje siebie, swoje położenie, dostrzega istnienie innych. Monolog wewnętrzny, chwilami przeradzający się w strumień świadomości.
Złe światło
Akcja? Właściwie jej nie ma. Oglądamy jedynie 13 oderwanych od siebie epizodów. Owszem, daty powstania tych 13 obrazów Hoppera układają się w chronologiczny ciąg. Przeczy im wszak wieczna młodość bohaterki. Czas się zatrzymał także we wnętrzach, pozbawionych cech szczególnych. Nagie ściany, skąpe, brzydkie wyposażenie i gołe okna sprawiają odpychające wrażenie. To tylko na chybił trafił ustawione dekoracje, w których – również przypadkowo – rozgrywa się czyjeś istnienie. Beznadzieja. A światło? Też nie przynosi radości oczom, nie ogrzewa skostniałej duszy. Ktoś porównywał światło u Hoppera do cudownie rozproszonego, delikatnego mżenia u Johanesa Vermeera i ciepłego, przytulnego blasku świec u Georges'a de La Toura. Ależ skąd! Amerykański mistrz oślepia swe postaci paskudnym, zimnym, sztucznym oświetleniem. Kiedy scena rozgrywa się za dnia, promienie słoneczne zdają się intruzem w pomieszczeniu. Rażą w oczy, obnażają ubóstwo wystroju, bezlitośnie postarzają samotną kobietę. Uświadamiają, że oto skończyła się kolejna bezsenna noc...