Bennett Miller - rozmowa

Bennett Miller - reżyser „Foxcatchera” mówi Krzysztofowi Kwiatkowskiemu o kinie czasów YouTube i swojej drodze.

Aktualizacja: 07.01.2015 22:16 Publikacja: 07.01.2015 16:37

Bennett Miller - rozmowa

Foto: UIP

Rz: W „Foxcatcherze" tworzy pan kolejną po „Moneyball" niepokojącą opowieść o współczesnej Ameryce. Uważa pan, że kino powinno dzisiaj bić na alarm?

Bennett Miller: Próbuję uchwycić dynamikę naszych czasów, w których wszystko obraca się wokół pieniędzy, pozycji społecznej, władzy. Dziwię się, że filmów na te tematy w Stanach wciąż jest niewiele.

Dlaczego właściwie historia psychopatycznego miliardera Johna du Ponta sprzed ponad 25 lat ma być dla nas istotna?

Bo często gubimy się wśród oczekiwań innych osób. „Foxcatcher" to film o braku komunikacji. Także z samym sobą. Przygotowywałem się do napisania scenariusza kilka lat. Zbierałem materiały, świadectwa, rozmawiałem z ludźmi, którzy znali du Ponta. Choć nikt nie miał co do tego wątpliwości, nigdy nie powie- dziano oficjalnie o homoseksualnym wątku jego biografii. A to tylko jedna z setek rze- czy, do jakich się nie przyznawał. Kolejna stłumiona część osobowości i kolejne wyparte emocje. Nie potrafił nawet przyznać, że był dyletantem i nie miał pojęcia o zapasach.

Wiedziony zachcianką stworzył drużynę Foxcatcher i zwerbował do niej olimpijczyka Marka Schultza. Opowiada pan o ich relacji.

Na początku filmu Mark mówi w szkole do dzieci: „To złoty medal. Dla mnie jednak znaczy więcej niż złoto, uosabia wartości, którym chcę pozostać wierny". Opowiada, czym jest dla niego bycie Amerykaninem, i o misji sportowca. A później kończy na farmie du Ponta. Odcięty od własnego świata popada w degrengoladę. Wciąga koks i o trzeciej w nocy siłuje się z pijanym mecenasem. Żyje w kłamstwie, bo został kupiony. Widziałem takich życiorysów wiele, zresztą nie tylko zawodników. „Foxcatcher" nie jest filmem o sporcie.

Pan nigdy nie zagubił się w świecie kina?

Gubiłem się okrutnie. I to porażki ukształtowały mnie jako reżysera. Poszedłem do szkoły filmowej, w której nie mogłem się odnaleźć. Nienawidziłem jej, więc zrezygnowałem i podjąłem pracę jako asystent na planie. Wyrzucili mnie. Łapałem się wszystkiego, czego tylko mogłem, żeby być blisko kina. Ale wszędzie się przewracałem. W wieku 27 lat odkryłem, że codziennie się budzę i żyję według zasad, które narzuciłem sobie jako 12-latek, który postanowił zostać reżyserem. Jakiś głos we mnie krzyknął: zajmij się czymś innym. Zwróciłem się w stronę prac społecznych na rzecz bezdomnych. To była ulga. Poczułem się wolny od ambicji i frustracji. Czysty. I wtedy zapragnąłem zrobić dokument o bezdomnym przewodniku wycieczek po Manhattanie. Akurat pojawiły się kamery cyfrowe – dzięki temu bez proszenia się kogokolwiek, mogłem nakręcić swój film.

Czyli kino wciąż pana pociągało?

Nie. Byłem zafascynowany drugim człowiekiem. Ale i Nowym Jorkiem. Chodząc po ulicach z Timem Levitchem, odnalazłem własny świat i dylematy. Nie spieszyłem się. Kręciłem w lipcu i sierpniu, a po obejrzeniu materiału masę ujęć wyrzuciłem. Większość zdjęć powtórzyłem kolejnego lata. Później rok montowałem. Miałem swojego bohatera, kieszeń pełną biletów autobusowych, małą kamerkę. No i czyste intencje. Tyle było mi trzeba. Myślałem zresztą, że tym projektem na zawsze zamknę filmowy rozdział mojego życia.

„The Cruise" zrobił furorę.

Zainteresował się nim marginalny Festiwal Kina Niezależnego w Los Angeles. Jego organizatorzy zaoferowali mi jeden pokaz, w niewielkiej salce, o 10.30. O dziwo, mój dokument zobaczył agent festiwalowy i postanowił mu zorganizować pokaz prasowy. „The Cruise" dostał wspaniałe recenzje. Będąc nikim, znalazłem się na okładce „LA Arts and Leisure". Film trafił do kinowej dystrybucji, później był emitowany w HBO. Dostałem nagrodę w Berlinie i Emmy i posyspały się propozycje od agentów i studiów. Ale wyciągnąłem wnioski z tej lekcji: zrozumiałem, że trzeba robić to, co się lubi, i nie dawać sobie niczego narzucać. Wyleczyłem się z pokusy mizdrzenia się do decydentów. Odtąd zawsze chcę się czuć się tak, jak kręcąc ten dokument.

„Capote" już nie był takim prostym projektem. O „Moneyball" nie wspominając.

Moje filmy stały się bardziej złożone, ale starałem się nie zgubić tamtej pierwotnej wolności, która dodała mi skrzydeł. Zdrowego podejścia do sztuki.

Małe kamery zmienią filmowy biznes?

Proszę mnie nie pytać o biznes. Ile razy wydaje mi się, że go rozumiem, jego bogowie miotają we mnie piorunami, by przypomnieć, jak bardzo się mylę. Ale wierzę, że kreatywność zawsze znajdzie sposób, by się przebić. Jeśli z boku głównej drogi ktoś wydrepcze sobie chodnik, powinien nim iść. Jestem entuzjastą YouTube, wydaje mi się on fascynujący. Dwie godziny na tym portalu są dla mnie ciekawsze niż wiele dni w amerykańskim kinie. Czasem telefonem w 30 sekund komuś udaje się złapać coś bardzo ważnego.

To dlaczego pan wciąż robi filmy?

Bo myślę, że to jest wielkie wyzwanie. Komercyjne produkcje coraz częściej przegrywają z realizmem prywatnych nagrań, nie można więc już robić filmów miałkich. Reżyserzy muszą zrozumieć powagę i siłę medium, które pozwala przyjrzeć się człowiekowi głębiej. I przebić chropowatą prawdę YouTube. Dzisiaj trzeba kino traktować poważnie. A ja jestem na to gotowy.

Bennett Miller, reżyser, producent filmowy

Urodził się 30 grudnia 1966 roku w Nowym Jorku. W kinie zadebiutował dokumentem „The Cruise". Ma na swoim koncie zaledwie trzy filmy fabularne, ale każdy z nich odniósł duży sukces. „Capote" (2005), opowieść o Trumanie Capote pracującym nad powieścią „Z zimną krwią" – debiutantowi przyniosła nominację do Oscara za reżyserię. Natomiast odtwórca tytułowej roli Philip Seymour Hoffman otrzymał statuetkę.

Z kolei „Moneyball" (2011) – historia drużyny baseballowej Oakland Athletics i jej menedżera Billy'ego Beane'a  – miała nominacje do Oscarów w sześciu kategoriach i do Złotych Globów w czterech.

Bennett Miller ma dobrą rękę do aktorów – poza Philipem Seymourem Hoffmanem nominacje oscarowe za role w jego filmach dostali Catherine Keener, Brad Pitt i Jonah Hill.

W tym roku szansę na zdobycie statuetki ma bohater „Foxcatchera" Steve Carell, aktor dotąd znany z ról komediowych.

Sportowiec i multimilioner, czyli pustka amerykańskich elit

W czasie gdy Ameryka z trudem podnosi się z ekonomicznego kryzysu, ludzie kina uważnie przyglądają się swoim elitom. I nie stosują żadnego znieczulenia. Krytykują – jak David Cronenberg w „Mapie gwiazd" – zdegenerowany przez chore ambicje Hollywood, a przede wszystkim pokazują amoralność i nieuczciwość elit finansowych. O bezwzględności, korupcji i degeneracji świata rekinów giełdowych opowiadało ostatnio kilku artystów, zaczynając od Olivera Stone'a („Wall Street 2. Pieniądz nie śpi"), a kończąc na Martinie Scorsese („Wilk z Wall Street").

W ten nurt krytyki elit wpisuje się też „Foxcatcher" Bennetta Millera. Twórca „Moneyball" raz jeszcze zrobił film ze sportem w tle. I to oparty na faktach. Tym razem nie chodzi jednak o rozgrywki, wyniki, nawet nie o pieniądze. Miller powrócił do sprawy Johna du Ponta – multimilionera, któremu nie wystarczyły zainteresowania ornitologią i filatelistyką, więc z nadmiaru wolnego czasu zbudował w swojej posiadłości miasteczko sportowe. W latach 80. poprzedniego wieku postanowił zostać trenerem amerykańskiej kadry zapaśników i doprowadzić ją do medali olimpijskich.

Do swojej drużyny zwerbował m.in. Marka Schultza, złotego medalistę z Los Angeles z 1984 roku. I wyznaczył mu cel: ma zostać mistrzem olimpijskim także na następnej olimpiadzie w Seulu. Dla Ameryki. I dla swojego sponsora. Potem milioner sprowadził też brata Schultza – Davida.

John du Pont jest w interpretacji Steve'a Carrella uzależnionym od autorytarnej matki, pełnym kompleksów facetem, który staje się psychopatą, a wreszcie mordercą. A kim jest Schultz? Sportowcem, który chce zwyciężać, czy człowiekiem, który daje się kupić? Najważniejsza jest dla niego pasja sportowa? Czy fascynacja bogatym światem?

Bennett Miller zrobił film o Ameryce, o ludziach zagubionych, niepotrafiących nawiązać ze sobą kontaktu. O chorych relacjach w środowisku, w którym frazesy zastąpiły prawdziwe uczucia. O popadaniu w obłęd. Ale przede wszystkim o pustce, która kryje się w świecie współczesnych elit.

Znakomitą kreację tworzy w „Foxcatcherze" Steve Carrell znany dotąd głównie z ról komediowych. Grając ekscentrycznego milionera, udowadnia, że jest też świetnym aktorem dramatycznym. Marka Schultza ciekawie rysuje Channing Tatum, a w roli matki du Ponta wystąpiła wciąż intrygująca Vanessa Redgrave.

Wszyscy oni wcielają się w postacie, które mają swoje autentyczne pierwowzory, podobnie jak bohaterowie „Wilka z Wall Street" czy „Chciwości". Życie pisze dziś najciekawsze scenariusze.

Rz: W „Foxcatcherze" tworzy pan kolejną po „Moneyball" niepokojącą opowieść o współczesnej Ameryce. Uważa pan, że kino powinno dzisiaj bić na alarm?

Bennett Miller: Próbuję uchwycić dynamikę naszych czasów, w których wszystko obraca się wokół pieniędzy, pozycji społecznej, władzy. Dziwię się, że filmów na te tematy w Stanach wciąż jest niewiele.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Film
Drag queen i nie tylko. Dokument o Andrzeju Sewerynie
Film
Laureaci Oscarów, Andrzej Seweryn, reżyserka castingów do filmów Ridleya Scotta – znamy pełne składy jury konkursów Mastercard OFF CAMERA 2024!
Film
Patrick Wilson odbierze nagrodę „Pod Prąd” i osobiście powita gości Mastercard OFF CAMERA
Film
Nominacje do Nagrody Female Voice 2024 Mastercard OFF CAMERA dla kobiet świata filmu!
Film
Script Fiesta 2024: Damian Kocur z nagrodą za najlepszy scenariusz