Reklama

Debiutanci robią lepsze filmy niż mistrzowie

Cannes 2015: Łzy po „Mia madre" Morettiego, buczenie po „Morzu traw" Van Santa.

Aktualizacja: 18.05.2015 00:10 Publikacja: 17.05.2015 21:13

Cate Blanchett świetna w filmie „Carol”

Cate Blanchett świetna w filmie „Carol”

Foto: PAP/EPA

W którą stronę idzie kino? Jakie filmy stają się ważne? Te pytania rodzą się po pierwszych dniach festiwalowych projekcji. W tym roku skromne, zwyczajnie opowiedziane historie mają większą siłę niż kunsztownie zbudowane, pretensjonalne metafory udające arcydzieła.

Wychodząc z projekcji „Mojej matki", wielu widzów nie kryło łez. Przed laty Nanni Moretti mierzył się w nagrodzonym Złotą Palmą „Pokoju syna" z bólem po utracie dziecka. Teraz opowiada o reżyserce, która kręci w Rzymie film z amerykańskim gwiazdorem, a jednocześnie stara się być z umierającą na serce matką. Piękna historia o różnych celach i priorytetach życiowych, o tym, jak mało wiemy o swoich bliskich, ale i o sobie, o własnych uczuciach.

Rzadko zdarza się w Cannes usłyszeć po pokazie prasowym taką burzę oklasków jak po znakomitej „Carol" Todda Haynesa. To obraz, który – choć bardzo różny od „Tajemnicy Brokeback Mountain" – ma podobną jak obraz Anga Lee ideę. Jest historią lesbijskiej miłości w społeczeństwie lat 50., nieakceptującym inności. Bohaterka, zamożna mężatka, za urzeczenie młodą dziewczyną musi zapłacić wysoką cenę – podczas rozwodu mąż chce ją pozbawić prawa do opieki nad córką. Haynes opowiada tę historię bez zbędnego sentymentalizmu.

O człowieczeństwie mówi też Laszlo Nemes w „Synu Szawła". Inaczej, bo posługuje się sytuacją ekstremalną. 38-letni debiutant z Węgier cofnął się do lat II wojny światowej, by prześledzić 48 godzin z życia węgierskiego Żyda, członka Sonderkommando w Auschwitz-Birkenau. W pierwszych scenach Szaweł idzie wśród ludzi wysypujących się z transportu, zaganianych do selekcji. Kamera pracuje niespokojnie, chaotycznie, nerwowo, jakby dostosowując się do panujących tam zamieszania i strachu. Szaweł nadzoruje to, co ma się za chwilę stać. Pospiesza rozbierających się ludzi, nagich prowadzi do pomieszczenia, w którym mają się wykąpać i przejść dezynsekcję. Szaweł wie, że idą do komory gazowej. Potem będzie sprzątał ich ciała, przewoził zwłoki do spalarni, wsypywał do wody popiół. Całe ciężarówki popiołu. Nikt tego jeszcze tak w kinie pokazał. Szaweł wie, że jego samego czeka podobny los – członkowie Sonderkommanda co jakiś czas są wymieniani. Jego koledzy szykują ucieczkę. Ale on ma inną sprawę do załatwienia. Własną. Chce godnie pochować chłopca, który mógłby być jego synem. Bunt Szawła przeciwko znieważeniu ludzkiej śmierci niesie pytania o moralność w czasach amoralnych, o istnienie Boga, który się od ludzi odwraca, o istotę człowieczeństwa.

Ale w naszpikowanym dziełami wielkich mistrzów konkursie canneńskim zdarzają się też wielkie zawody. Największymi rozczarowaniami pierwszych dni były dla mnie nowe produkcje Matteo Garronego, Yorgosa Lanthimosa i, niestety, Gusa Van Santa. Wszyscy oni pokazali filmy wymyślone, kreacyjne. Jakby na siłę szukali materiału na arcydzieło. I nie wyszło.

Reklama
Reklama

– Kino odzwierciedlające rzeczywistość nudzi mnie – mówi „Rzeczpospolitej" Lanthimos. Nominowany do Oscara za „Kieł" Grek przeniósł się ostatnio do Londynu. „Homara" nakręcił po angielsku z wielkimi gwiazdami. Colin Farrell gra mężczyznę trafiającego do hotelu, w którym single mają znajdować partnerów. Hotel przypomina totalitarny obóz: goście mają 45 dni na znalezienie pary, a jak im się nie uda, zostają zamienieni w zwierzęta. Alternatywnymi światami są: miasto, w którym czują się zagubieni, i las, gdzie żyją buntownicy – zdeklarowani single, którym nie wolno kochać. Na nich zresztą goście hotelowi urządzają polowania jak na łowną zwierzynę. Metafory szyte grubymi nićmi, pretensjonalne, nużące.

Matteo Garrone po „Gomorze", brutalnej opowieści o wojnie neapolitańskich gangów, uciekł we współczesną historię „Reality" o świecie manipulowanym przez specjalistów od reklamy. Teraz zaś próbuje nowego gatunku – zrobił kostiumową bajkę opartą na „Baśni nad baśniami" Giambattisty Basilego opublikowanej w XVII wieku.

– Jego bajki łączą realizm z fikcją podobnie jak moje filmy – mówił Włoch. W „Baśni..." są wszelkie przeciwieństwa: zwyczajność i magia, dwór królewski i pospolita ulica, koszmar i rozkosz.

„Baśń nad baśniami" została znakomicie wyreżyserowana, zachwyca kostiumami i precyzją obrazu, ale więcej w niej artystycznych ambicji i nadęcia niż treści. Garrone zbanalizował bajkę, prześlizgnął się po jej powierzchni, sięgnął po najprostsze morały.

I wreszcie najbardziej dotkliwa klęska. „Morze traw" Gusa Van Santa przez pierwszych pięć minut zapowiada dobry film. Mężczyzna podjeżdża na lotnisko w Los Angeles, zostawia kluczyki w samochodzie, kupuje bilet do Tokio. W jedną stronę. Potem taksówką podjeżdża pod las samobójców. Van Sant ujawnia okoliczności, które doprowadziły bohatera do takiej desperacji. Idiotyczny film, w każdej warstwie. Nie da się go bronić. Widzowie buczeli, recenzje są miażdżące. Zniósł to dzielnie gwiazdor Matthew McConaughey: – Publiczność ma takie samo prawo do buczenia jak do braw.

Jedno jest pewne: w Cannes nigdy nie jest nudno. I nawet jeśli kilku mistrzów zawiedzie, to zawsze pojawi się debiutant, który – jak Laszlo Nemes – potrafi zaskoczyć widownię nowym językiem i nowym spojrzeniem na świat.

Film
Oscary 2026: Krótkie listy ogłoszone. Nie ma „Franza Kafki”
Film
USA: Aktor i reżyser Rob Reiner zamordowany we własnym domu
Film
Nie żyje Peter Greene, Zed z „Pulp Fiction”
Film
Jak zagra Trump w sprawie przejęcia Warner Bros. Discovery przez Netflix?
Film
„Jedna bitwa po drugiej” z 9 nominacjami Złotych Globów. W grze Stone i Roberts
Materiał Promocyjny
Lojalność, która naprawdę się opłaca. Skorzystaj z Circle K extra
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama