— Po każdym filmie mówię, że przechodzę na emeryturę — śmiał się. — Z Georgem Millerem robiliśmy już wcześniej skromny obraz „Olej Lorenza” i kiedy zaproponował mi współpracę przy „Mad Maxie” nie miałem wątpliwości, że chcę to wyzwanie podjąć.
John Seal przyznał, że wszedł do ekipy zaledwie trzy miesiące przed rozpoczęciem zdjęć. Ale o czwartej części „Mad Maxa” słyszał od dziesięciu lat.
Rzeczywiście George Miller myślał o nakręceniu kolejnej części swojego hitu od 2001 roku. Wtedy jeszcze z Melem Gibsonem w roli głównej. Jednak po tragedii 11 września dolar amerykański stracił w stosunku do australijskiego i budżet automatycznie poszybował w górę. Potem, kiedy produkcja znów miała szansę ruszyć, wszystko runęło z powodu afer wokół życia osobistego Gibsona, który narobił skandali i wielkie studia bały się go obsadzać w potencjalnych przebojach.
Udało się powrócić do pomysłu kilka lat temu. Już z Tomem Hardy’m w roli tytułowej. I wtedy zawiodła... australijska pogoda. Zdjęcia maiły się dobyć w Broken Hill w Australii. Na płaskiej, czerwonej równinie. Ekipa wybudowała tam drogi, sprowadziła 200 pojazdów, trwały próby z kaskaderami. I nagle zaczęły się ulewy. Padało pierwszy raz od piętnastu lat. Sucha ziemia zakwitła, zamieniając się w ogród pełen kwiatów, a wyschnięte jeziora zapełniły się wodą. W Warnerze powiedzieli: „Zaczekajmy rok”. Czekali 18 miesięcy i nic się nie zmieniło. Dlatego przenieśli plan do Afryki, gdzie nigdy nie pada. A trzy miesiące przed zdjęciami musiał zerzygnować operator. I wtedy w jego miejsce wszedł John Seale.
— Miałem mało czasu na wdrożenie się — opowiadał operator w Bydgoszczy. — Ale wszystko było przygotowane, dokładnie rozpisane. George Miller zaś na każdym kroku podkreślał, że ,liczy się bezpieczeństwo. 80 procent zdjęć było robionych na pojazdach, które w ogóle nie poruszały się.