Z wody wypływają dwie dziewczyny. Ładne. Na pozór zwyczajne. Ale wystarczy polać je wodą, by ich nogi przekształciły się w pokryty łuskami ogon zamieniając je w syrenki. Obie trafiają do klubu, który właściciel czy kierownik nazywa „lokalem nocnym z napojami alkoholowymi i tańcem". Jest sam środek socjalistycznego „światowego życia" lat 80. Restauracja „Adria", wódka, dancing, panienki prężące się na scence, zespół Figi i Daktyle, gwiazda disco polo.
„Córki Dancingu" - nagrodzone na festiwalu Sundance, a także uznane za najlepszy debiut na festiwalu w Gdyni - to film bardzo współczesny, wykorzystujący różne konwencje. Połączenie bajki z musicalem i horrorem, dramatu psychologicznego z socjologiczną obserwacją. To obrazek dawnego świata, który – mimo ponurych wnętrz i wąsików z lat 80. - został całkowicie wyprany z polityki.
To także wybuchowa mieszanka muzyczna – od „Ona tańczy dla mnie" przez brawurowo wykonany przez Kingę Preis przebój Donny Summer „I Feel I Love" aż do piosenek sióstr Wrońskich. A przede wszystkim opowieść o dojrzewaniu, odkrywaniu własnej kobiecości. I o miłości. Trzeba mieć dużo odwagi, by taką mieszankę zrobić i dużo talentu, by przy niej nie polec. Agnieszka Smoczyńska w realia kiczowatego PRL-owskiego lokalu z powodzeniem wpisała współczesne rekwizyty i postacie. Dwie syreny – wchodzące w życie nastolatki – mają w sobie tyle samo naiwności co krwiożerczości. A świat wcale nie wita ich z taryfą ulgową należną debiutantkom. Jest gotowy wykorzystać je, wyżąć jak cytrynę i wyrzucić niepotrzebne na śmietnik.
Pod barwną powłoką kryje się tu dużo okrucieństwa. Fizycznego i psychicznego. A jednocześnie Smoczyńska proponuje widzowi piękne, pełne delikatności zakończenie. „Córki dancingu" nie każdego wciągną w swój surrealistyczny świat. Ale jak ktoś lubi kino niestereotypowe, zakręcone, pełne fantazji, realizowane bez asekuranctwa – to ten film jest dla niego.