Amerykanin Terrence Malick to postać legenda. Nie pokazuje swojej twarzy, nie pojawia się publicznie na festiwalach, nie udziela wywiadów. I od jakiegoś czasu konsekwentnie jako reżyser szuka nowego filmowego języka.
„Song to Song" nakręcił w rodzinnym teksaskim mieście Austin. Zabrał widzów na muzyczne festiwale South by Southwest, Austin City Limits i Fun Fun Fun Fest, by opowiedzieć o wolności, ambicjach, ale przede wszystkim o ludziach rozpaczliwie szukających miłości, uwikłanych we własne tęsknoty, w niemożność otworzenia się na drugiego człowieka. W poszukiwaniu wolności nie chcą przyznać się do uczucia, bo staje się ono dla nich rodzajem więzienia.
Faye – dziewczyna, która chce zostać piosenkarką – wdaje się w romans z producentem muzycznym Cookiem. W jego eleganckim, modernistycznym domu poznaje muzyka o pseudonimie BV.
Ale trójkąt to dla Malicka zbyt prosta konstrukcja. Cook spotyka więc Rhondę – piękną kobietę, która kiedyś była nauczycielką, a teraz pracuje jako kelnerka. A BV romansuje z miejscową pięknością Amandą. Pełno tu westchnień, seksu, pytań o szczęście. I zagubienia. Ale też gry o pozycję. Ktoś czuje się jak pół-Bóg mogący decydować o losie innych, ktoś inny jest gotowy na wszystko, by na drabinie sukcesu wskoczyć szczebel wyżej. A wszyscy w tym kłębowisku ambicji, wśród luksusowych wnętrz i teksaskiego słońca, stają się coraz bardziej samotni.
Terrence Malick jest chyba najdziwniejszym i najbardziej tajemniczym z reżyserów amerykańskich. Po fenomenalnym debiucie „Badlands" i głośnych, uznanych za arcydzieło „Niebiańskich dniach", pod koniec lat 70. zaczął przygotowywać następną produkcję: „Q, czyli początek świata". I nagle wyjechał z Hollywood.