[b]RZ: Próbowałem namówić pana na rozmowę wcześniej, ale pan zawsze mi uciekał, mówiąc, że będzie okazja na 90-lecie urodzin. No i teraz nie ma pan wyjścia. W sobotę kończy pan 90 lat, wciąż pan śpiewa na estradzie i gra w tenisa. Jak to się robi?[/b]
[b]Zbigniew Kurtycz:[/b] Przede wszystkim, dlaczego mówisz mi na pan. Jesteśmy młodymi ludźmi...
[b]Mnie to nie przejdzie przez gardło z powodów kulturowych, ze względu na szacunek dla pana. Moją dyskusyjną młodość pominę.[/b]
Jak chcesz, rybeńko. Po drugie – w tenisa już nie gram. Ostatnie pojedynki stoczyłem przed trzema laty, kiedy w dwóch krótkich setach pokonałem Bohdana Tomaszewskiego. Mimo że on jest ode mnie młodszy chyba o dwa lata. A jakieś pięć lat temu razem ze swoim stałym partnerem deblowym Zbyszkiem Tyczyńskim zmierzyliśmy się z Agatą Passent i jej ojcem Danielem. Agatkę znam od dziecka. Kiedy jej matka Agnieszka Osiecka przyprowadzała ją na korty Legii, zwykle nie miała czasu, musiała lecieć do jakiegoś studia i wtedy mówiła: – Zbysiu, popatrz na nią trochę, ja niedługo wrócę. Agata została pod moim okiem mistrzynią juniorek, więc kiedy razem z ojcem stanęła przeciw nam, wydawało się, że nie mamy szans. I wiesz co – wygraliśmy. Całe korty się zbiegły, żeby zobaczyć, jak gra Kurtycz z Tyczyńskim.
[b]Żałuję, że nie widziałem. Ale byłem świadkiem innego pańskiego popisu na korcie, a raczej obok niego. Podczas turnieju na Warszawiance potknął się pan, spadł kilka rzędów w dół, a przerażeni ludzie wokół już zaczęli dzwonić po pogotowie. Po chwili pan wstał, otrzepał się i usiadł, jakby się nic nie stało. Dopiero wtedy zobaczyliśmy, że to pan. Ludzie powiedzieli: – Aaa, to Zbyszek Kurtycz, jemu to się nic nie stanie. Miał pan wtedy 87 lat.[/b]