Początek był obiecujący. Obóz rządowy wskazał fundusze emerytalne jaka kandydata na ofiarę i zaczęła się nagonka. Początkowo celem polowania miało nie być mięso czy futro zwierzyny, ale interes innych mieszkańców lasu, czyli w tym wypadku emerytów. Ponoć chciano tylko poprawić wydajność systemu.
Tylko jeden z myśliwych, niezwykle aktywna w nagonce minister pracy Jolanta Fedak, od początku nie ukrywała, że chodzi o zabranie ofiarom tego z czego żyją, czyli składek. Jej interes w tej sprawie był jasny. Lepiej zająć się polowaniem na prywatne fundusze emerytalne niż na ubezpieczenia rolnicze, w których państwo topi niemal tyle samo pieniędzy, choć podtrzymują one życie znacznie mniejszej grupy Polaków.
Potem było coraz gorzej. Pojawiły się nawet sugestie, że albo się odstrzeli trochę składki do OFE, albo trzeba będzie podnosić podatki. Jednocześnie cały czas mówiono o rosnących kosztach emerytalnej reformy Leszka Balcerowicza. I to był dopiero szczyt hipokryzji w walce o OFE. Przecież reforma OFE nic nie kosztuje. Na fundusze nie są wydawane żadne dodatkowe publiczne pieniądze. Wszystko jest odkładane na później. Podatnicy płacą tylko za obecnych emerytów. W perspektywie 30 lat ten system miał umożliwić państwu wywiązywanie się z obietnic wobec emerytów. Poprzedni system emerytalny nie dawał takiej szansy. Gwałtownie pogarsza się bowiem proporcja między liczbą emerytów i płacących składki. By w starym systemie utrzymać emerytury na obecnym poziomie, składki płacone przez emerytów musiałyby się chyba podwoić.
Zresztą to nie jedyny fałsz powtarzany w tej bitwie o OFE. Największy to obietnica, że emerytury wzrosną po obcięciu składek płaconych do funduszy. Gdy premier to publicznie obiecywał, zapomniał dodać, że dotyczy to tych, którzy dobrowolnie zaczną płacić dodatkowe składki. Ilu spośród najmniej zarabiających będzie w stanie jeszcze odłożyć 4 proc. zarobków?
Ostatnio wszystkich myśliwych wyprzedził minister Rostowski, który nazwał OFE rakiem niszczącym system emerytalny i finanse publiczne.