W zamierzchłych czasach, kiedy pracowałem w dyplomacji (niesłusznej obecnie) III RP, było to przyczyną pewnych kłopotów zaostrzanych przez marny stan finansów ministerstwa, chociaż kierowały nim takie asy (dziś jeszcze bardziej niesłuszne!), jak Krzysztof Skubiszewski, Władysław Bartoszewski czy Bronisław Gieremek. Bo jak? Dwa przyjęcia? Dwa razy drukować zaproszenia?
W miarę upływu czasu Narodowe Święto Niepodległości wyszło na czoło. Nawet w schyłkowej komunie, kiedy 3 Maja było wciąż zakazane, to ukradkiem czczono 11 Listopada, choć – aby schować Piłsudskiego – eksponowano utworzenie krótkotrwałego rządu Ignacego Daszyńskiego. Święto to jest przecież militarne, pobrzękuje szablą, pachnie prochem, a nawet przelaną krwią, choć szerokim strumieniem miała popłynąć dopiero za rok z górą – w morderczej wojnie z bolszewikami. Uwodzi patriotyczną pozą, szykiem mundurów, skłania do obwieszania się narodowymi symbolami, wyrażania uczuć, wznoszenia okrzyków i defilowania w szyku zwartym, czego dowodem jest tłumny Marsz Niepodległości. Chociaż chłopcy, którzy wtedy poważyli się rozbrajać niemieckich i austriackich żołnierzy, byli umundurowani byle jak, a jeśli wyrażali jakieś uczucia, to najwyżej zaskoczenie własną nieokiełznaną odwagą. Ale o tym już nie wypada pamiętać.