Interwencja na rynku walutowym, która miała miejsce 9 kwietnia, wniosła zupełnie nową jakość na rynku finansowym. Polski bank centralny nie interweniował na foreksie od 1998 roku.
Od tego czasu obowiązywał w pełni elastyczny kurs walutowy i bank centralny za każdym razem podkreślał jak mantrę swą strategię nieinterweniowania. Nawet w okresie kryzysu w ubiegłym roku, gdy złoty był bardzo słaby (co oznaczało też wyższą inflację, czyli zagrażało celowi inflacyjnemu), NBP nie zdecydował się na interwencję walutową.
Takiej interwencji de facto dokonał polski rząd rękoma Banku Gospodarstwa Krajowego, który sprzedał niewielką część środków unijnych na rynku walutowym, co miało w owym momencie charakter interwencji walutowej. Spekuluje się, że zaangażowane wtedy kwoty były na poziomie kilkudziesięciu milionów euro.
Oczywiście nikt z decydentów nie nazywał tej operacji oficjalnie interwencją. Co więcej, nie było dla rynku jasne, jakiego poziomu chce bronić rząd. Co prawda kilka dni wcześniej premier Donald Tusk wspomniał o nieakceptowalnym poziomie 5 złotych za euro, ale w momencie interwencji poziom złotego był na tyle daleko od tego poziomu, że trudno było ocenić rynkowi finansowemu, przy jakich poziomach mogą nastąpić kolejne ataki interwencyjne.
Należałoby w tym momencie przypomnieć, że poziom rezerw NBP w pierwszym kwartale ubiegłego roku wynosił ok. 50 mld euro, co w czasie największego kryzysu finansowego od czasu II wojny światowej, było kwotą bardzo niewielką, aby powstrzymać osłabianie złotego.